Belle Aurora
Raw
Każdemu,
kto kiedykolwiek kochał bezwarunkowo.
Wszystkim,
którzy kochali kiedyś kogoś, kto na to nie zasługiwał.
I
w końcu tym, którzy podążali za swoim sercem tą mniej uczęszczaną drogą.
To
dla Was.
Prolog
Dwadzieścia lat
temu…
Znów ich słyszę.
Awantura u sąsiadów. Mały
chłopiec krzyczy do ojca, żeby przestał.
Klękam przy oknie,
zaciskam powieki, zakrywam uszy i nucę pod nosem.
Nie podoba mi się to.
Nagle robi się cicho.
Nasłuchuję uważnie, po
czym odsłaniam uszy.
Odwracam się, unoszę
lekko i wyglądam przez okno, by zobaczyć, jak syn sąsiadów przemyka szybko po
trawniku. Potyka się, upada, po czym odczołguje i znika mi z oczu.
Jest ranny.
Serce mi przyspiesza.
Mogę mieć przez to duże
kłopoty. Tatuś może być bardzo zły.
Klękam na chwilę, po czym
wstaję szybko i zakradam się do drzwi.
Wytężam słuch.
Gra telewizor, słyszę,
jak tata chrapie.
Budzi się we mnie
nadzieja.
Na paluszkach schodzę po
schodach, wślizguję się do kuchni. Biorę krzesło od niewielkiego stołu z
jadalni, staję na nim, a chwilę później sięgam do wysokiej półki.
Biorę to, czego
potrzebuję, odstawiam krzesło i idę do tylnych drzwi.
Sięgam do klamki, łapię
ją i… zamieram.
Mogę mieć przez to duże
kłopoty.
Serce wali mi w piersi.
Naciskam klamkę: piszczy
lekko, a ja czuję strach. Dociskam tak wolno, że mam wrażenie, że zajmuje mi to
wieczność. Gdy w końcu słyszę kliknięcie zamka, popycham drzwi. Zdejmuję kapcie
i wkładam je między futrynę a drzwi, żeby się nie zamknęły.
Na boso, ubrana jedynie w
białą koszulę nocną, zakradam się na podwórko. Czuję pod palcami zimną trawę,
gdy podążam za odgłosami ciężkiego oddechu oraz cichego płaczu.
Znajduję go na tyle domu pod
drzewem. Chowa twarz w dłoniach, cały się trzęsie.
Choć ukrywa się w
ciemności, i tak nie chce, by ktokolwiek zobaczył jego łzy.
Stara się być silny.
Serce mnie boli.
Powoli podchodzę bliżej,
staję na gałązce. Pęka, a on podrywa głowę i na mnie patrzy.
Wstaje gwałtownie,
wołając:
– Nie zbliżaj się do
mnie!
Kładę na ziemi rzeczy,
które przyniosłam, szepcząc:
– Jesteś ranny.
Obserwuje mnie uważnie,
jego wzrok wędruje między rzeczami, które przyniosłam a moją twarzą, zupełnie
jakby szukał jakiegoś znaku, że to wszystko żart. Krzywi się, po czym mówi
cicho:
– Ja zawsze jestem
ranny. – Choć jest ciemno, dostrzegam nienawiść w jego oczach. Lśni wyraźnie.
Policzki mu ciemnieją. Z
szeroko otwartymi oczami robię krok w przód.
– Krwawisz.
Sięga do policzka, dotyka
palcami rany, po czym odsuwa je, by spojrzeć na krew. Rozciera ją powoli
kciukiem oraz środkowym palcem. Łagodnie, jakby przepraszająco.
– M-mogę ci pomóc –
jąkam.
Unosi zimne spojrzenie,
po czym warczy:
– Nikt nie może mi
pomóc.
Nie będzie mi rozkazywał.
Kładę dłoń na biodrze,
posyłając mu mordercze spojrzenie.
– Mogę mieć przez to
kłopoty – syczę. – Tata może być bardzo zły. A jednak… przyszłam ci pomóc. –
Nagle bojąc się o siebie samą, mówię zduszonym głosem: – Proszę, pozwól mi
sobie pomóc.
Muszę wrócić, zanim tata
zorientuje się, że nie ma mnie w łóżku.
Pewnie widać na mojej
twarzy strach, bo chłopiec odpręża się nieco.
– W takim razie
dlaczego chcesz mi pomóc?
Nie jestem pewna.
Wzruszam ramionami.
– Bo jesteś ranny.
– Nikogo innego to
nie obchodzi.
Serce mi przyspiesza.
– Mnie obchodzi –
szepczę.
Stoimy tak, patrząc się
na siebie przez długi czas.
W końcu podchodzi bliżej
i pyta:
– Jak masz na imię?
– Alexa. Alexa
Ballentine.
Kiwa głową, ale nic nie
mówi.
– A ty?
Kopie kamień.
– To bez znaczenia.
Zapomnisz je, od razu, kiedy zniknę.
Żołądek mi się ściska.
Muszę się dowiedzieć, jak ma na imię.
Podchodzę bliżej.
– Nie zapomnę –
obiecuję.
Unosi głowę, odgarniając
z twarzy potargane brązowe włosy. Patrzy na mnie jeszcze przez chwilę.
– Antonio Falco.
Chcę powiedzieć, że miło
mi go poznać, ale wydaje mi się to nie na miejscu.
Przestępuję z nogi na
nogę, po czym pytam:
– Ile masz lat?
Opiera się o drzewo.
– Osiem.
Wygląda na starszego.
– A ty?
– Sześć. – Urywam. –
Niedługo będę miała siedem – kłamię.
Marszczy brwi.
– Wyglądasz na
starszą.
Wow. Dopiero co
pomyślałam to samo o nim.
– Dlaczego tata cię
bije? – wypalam bez zastanowienia.
Zaciska szczękę.
– To mój ojczym –
wyjaśnia.
Gdy słyszę hałas
dobiegający z domu, odwracam się ze zgrozą w oczach. Patrzę na Antonia.
– Proszę, pozwól
sobie pomóc – szepczę.
– Okej – mruczy,
spuszczając wzrok.
Ogarniają mnie ulga i radość.
Gdy robi krok w przód i
pada na niego światło księżyca, zamieram. Na jego policzku widnieje dziura.
Przełykam z trudem ślinę,
starając się nie zwymiotować.
Wyciągam gazę oraz płyn
antyseptyczny, ostrzegając:
– Może zapiec.
Ale gdy dotykam jego
rany, ani drgnie. Nawet na chwilę nie odrywa ode mnie wzroku.
Naklejam mu plaster na
policzku. Nie jest za bardzo pomocny. Rana jest zbyt duża. Ale on i tak mówi:
– Dzięki.
Podskakuję, gdy słyszę
kolejny hałas. Patrzę w jego brązowe oczy, po czym szepczę nagląco:
– Muszę iść.
Zobaczymy się niedługo, Antonio.
Wlepia wzrok w ziemię.
– Nie. Nie
zobaczymy.
I mówił prawdę.
Już nigdy więcej go nie
widziałam.
I
Lexi
Sydney, Australia,
2014
Pukanie do drzwi nie cichnie.
Wciskam się mocniej w
materac i nakrywam szczelniej kołdrą. Czuje, że ciągle jeszcze jestem na
granicy snu i jawy.
Puk,
puk, puk.
– Alexa, wyłaź z łóżka!
Zapomniałaś, jaki dziś dzień? – To chyba Drew.
Gwałtownie otwieram oczy
i wzdycham.
– Cholera. –
Wyskakuję spod kołdry jak poparzona. – Cholera!
Biegnę korytarzem do
drzwi, odblokowuję zamek, po czym otwieram je. Po drugiej stronie stoi
poirytowany Drew. Gdy zauważa, w jakim stroju otwieram mu drzwi, aż rozdziawia
usta.
– Cholera! – wołam
ze zmarszczonymi brwiami, spuszczając wzrok.
Nie lubię ubierać się
zbyt grubo do łóżka. Zwykle śpię w koszulce na ramiączkach i w samych majtkach.
Kiedy biegnę z powrotem do swojego pokoju, słyszę podśmiewanie się Drew.
– Śmiej się do woli,
Drew! Dostaniesz za swoje.
Drew to kolega z pracy.
Zapomniałam – kurwa, zapomniałam – że
dziś rano mieliśmy jechać do sądu.
Przeprowadziłam się ze
Stanów do Australii, kiedy miałam osiemnaście lat. Moja zastępcza matka opiekowała
się mną, odkąd skończyłam szesnaście, a kiedy zdrowie zaczęło jej szwankować,
chciała się przeprowadzić tutaj, żeby być bliżej rodziny. Jako że urodziła się
w Australii, właśnie ten kraj był celem jej podróży. Zrozumiałam wtedy, że
nasze wspólne chwile dobiegają końca. Ja zostanę, a ona wyjedzie.
Jednak wszystko potoczyło
się zupełnie inaczej.
Przez wiele dni chodziła
przygnębiona swoim nieuchronnie zbliżającym się wyjazdem, aż w końcu stwierdziła:
– Musisz spakować
swoje rzeczy do pudeł, żeby dotarły przed nami. Ze sobą weź tylko walizkę z
ubraniami. Nie będę się spieszyła z ich wysyłaniem zbyt wcześnie, ale
chciałabym, żeby już na nas czekały, kiedy dotrzemy na miejsce.
Spojrzałam na nią
oszołomiona.
Że
co?
Mama posmutniała, widząc
moje zaskoczenie.
– Nie chcesz jechać
ze mną?
Mrugając przez moment, wydałam
z siebie radosny krzyk. Po chwili byłam już przy niej.
– Tak! Tak! Chcę,
mamo!
I taki był koniec moich
obaw, że zostanę w Stanach sama.
Rozbieram się, spryskuję
dezodorantem przez dobrych trzydzieści sekund, po czym odrzucam go na bok i
zaczynam rozglądać się za jakimś przyzwoitym ubraniem. Decyduję się na białą
koszulę z długim rękawem, którą wkładam w czarne spodnie, a do tego dodaję
cienki, czarny pasek.
Zdecydowanie wyglądam jak
laska z sądu.
Nakładam buty na niskim
obcasie, przecieram powieki, by pozbyć się resztek snu, po czym rozpuszczam
włosy, rozczesując je przy tym palcami. Spoglądam na siebie w lustrze.
Nie jest źle. Mogło być o
wiele gorzej.
Kiwam głową z aprobatą,
ściągając wargi.
Będzie musiało
wystarczyć. Na nic więcej nie mam czasu.
Gdy wychodzę z pokoju,
Drew odwraca się i kolejny raz obrzuca mnie wzrokiem. Otwiera jeszcze szerzej swoje
niebieskie oczy.
– Poważnie, zrobiłaś
to wszystko – wskazuje dłonią na moje ciało – w mniej niż piętnaście minut?
Ruszając do kuchni po
torebkę, przytakuję.
Potrząsa głową z
niedowierzania.
– Będę musiał
poważnie porozmawiać ze swoją dziewczyną. No naprawdę. Komu trzeba dwóch godzin
na przygotowania przed wyjściem do kina?
Faktycznie długo.
Wreszcie udaje mi się
zlokalizować torebkę oraz teczkę z aktami. Wracam do Drew.
– Nie zaczynaj
niczego, co może się obrócić przeciwko tobie. Ona przygotowuje się tyle czasu
tylko dlatego, że chce ładnie dla ciebie wyglądać.
Krzywi się, gdy idziemy
do drzwi.
– Wolę ją bez tego
całego gówna na twarzy.
Zatrzymuję się, kładę
rękę na biodrze i przechylam głowę.
– A powiedziałeś jej
o tym?
Drew marszczy się z
oburzeniem.
Tak, jak myślałam. Nie
mówił.
Unoszę brwi, celując w
niego palcem.
– Musisz jej
powiedzieć.
Wychodzimy z mojego
mieszkania, po czym kierujemy się do samochodu. W drodze do sądu Drew pyta:
– Wiesz, co masz
mówić?
Kiwam głową.
– To prosta sprawa.
Wchodzimy i wychodzimy. Tahlia potrafi zadbać o siebie lepiej, niż robią to jej
rodzice. Poza tym ma siedemnaście lat. Jeśli chce się usamodzielnić, myślę, że
ma na to duże szanse. Nie jest już przecież trzynastolatką. Ma siedemnaście
lat, a w wieku piętnastu opuściła dom, znalazła pracę oraz mieszkanie. Sama.
Jest odpowiedzialna i… – Odwracam się do Drew, po czym dodaję z uśmiechem: –
Jest taką miłą dziewczyną. Uroczą i czarującą. Myślę, że uda jej się wyrwać z
systemu.
Drew z uśmiechem kieruje
wzrok na ulicę.
– Mamy zwycięstwo w
kieszeni.
Na mojej twarzy pojawia
się pełen zadowolenia uśmiech.
– Wiem.
I już nie mogę się
doczekać.
*
Gdy tylko wchodzimy do sądu, porzucam swój
pokerowy wyraz twarzy i spieszę do Tahlii.
– Gratulacje,
skarbie!
Śmieje się cicho,
pozwalając się przytulić. Trzymam ją mocno, nie przestając się uśmiechać.
Kocham swoją pracę.
– Dziękuję – mruczy
w moją koszulę. – Naprawdę. Bardzo dziękuję.
Odsuwam się, zakładam jej
włosy za ucho, po czym mówię:
– Cała przyjemność
po mojej stronie. – Puszczam ją. – No dobrze, to teraz jesteś wolna i
możesz robić, co tylko zechcesz. Ale nie myśl sobie, że zachęcam cię do
zarywania nocy i picia, co to to nie, zrozumiano?
Tahlia przewraca oczami.
– Tak, mamo.
Chichoczę. Mówi to w taki
specyficzny sposób, a ja uwielbiam australijski akcent.
Z uśmiechem kładę jej
dłoń na ramieniu i ściskam.
– Wiesz, że możesz
dzwonić do mnie o każdej porze? Nawet jeśli nie będziesz miała żadnej ważnej
sprawy. – Wzruszam ramionami. – Możesz dzwonić z głupotami, na przykład, jeśli
będziesz potrzebowała porady sercowej albo nie będziesz widziała, jakiego
detergentu użyć do wywabienia plam. – Śmieje się, a mój uśmiech łagodnieje. –
Dzwoń ze wszystkim. Już nie zajmuję się twoją sprawą, ale możesz zostać moim
kolejnym dzieckiem.
Uśmiech znika jej z
twarzy. Oczy lśnią.
– Dziękuję, pani
Ballentine – szepcze.
– O nie – stwierdzam
poważnie, potrząsając głową. – Jesteś już prawie dorosła. Mów mi Lexi.
Przeciera oczy, by
powstrzymać łzy.
– Dziękuję, Lexi.
Idąc tyłem do samochodu Drew,
rzucam:
– Nie ma za co.
Drew czeka cierpliwie na
siedzeniu kierowcy, bawiąc się telefonem. Gdy zbliżam się do samochodu, czuję,
że On mnie obserwuje.
Wstrząsa mną niespodziewany
dreszcz. Czuję to na całym ciele.
Zatrzymuję się
gwałtownie, próbując zachować zimną krew. Otwieram torebkę i udaję, że szukam
czego ważnego.
Serce mi przyspiesza.
Gdzie
on jest?
Staram się dyskretnie
rozejrzeć. Patrzę na jedną z kafejek po drugiej stronie ulicy. Szukam znajomej
czarnej kurtki z kapturem. Już mam się poddać, gdy go dostrzegam.
Obserwuje mnie spod
kaptura, wyciągnięty na kawiarnianym krzesełku.
Wiem, że powinnam to
zgłosić.
Jest wszędzie. Dosłownie wszędzie. Wydaje się wręcz, że wie
lepiej niż ja, dokąd się udam w następnej kolejności.
Unosi głowę, nasze oczy
się spotykają.
Nigdy dotąd nie
pokazywał, że mnie dostrzega. Nie zrobił nic, żeby mnie poznać.
Po prostu…był. Nigdy nie wykonując żadnego ruchu,
który świadczyłby o tym, że czegoś ode mnie chce.
Właściwie za każdym
razem, kiedy go widzę, coś się we mnie
zmienia.
Ten nieznajomy mężczyzna
jest w mojej podświadomości. Pojawia się w moich snach. Co jest niedorzeczne.
Wiem.
Jego oczy są dzikie.
Pełne ognia. Nie wiem, co o tym myśleć.
– Gotowa, Lex? –
woła Drew.
A ja potrząsam głową, gdy
zdaję sobie sprawę, że od blisko pięciu minut stoję, gapiąc się na nieznajomego
po drugiej stronie ulicy. Z płonącymi policzkami odpowiadam:
– Wracajmy do biura.
Ponownie wędruję wzrokiem
w jego stronę.
Ostatnie
spojrzenie.
Ale go już tam nie ma.
Jak zwykle.
Śledzona przez ducha.
Wzdycham po cichu.
Nie
wiem, co o tym wszystkim myśleć.
*
Gdy dojeżdżamy do pracy, żegnam się z Drew
i po raz tysięczny przyjmuję gratulacje w związku z wygraną sprawy Tahlii.
Uśmiech nie schodzi mi z ust,
gdy idę do biura. Kiedy do niego wchodzę, okazuje się, że ktoś siedzi na moim
krześle.
Cóż,
w zasadzie to rozpiera się na nim jak jakiś milioner, z nogą na moim biurku.
– Michael, zabieraj
tę nogę. Natychmiast.
Odzywanie się surowym,
matczynym głosem nie jest specjalnie pomoce, jeśli robię to z szerokim
uśmiechem na twarzy.
Ale z Michaelem jest
inaczej. Jest dobrym dzieciakiem.
Zabiera nogę, uśmiechając
się krzywo.
– Masz dla mnie
jakieś nowe wieści?
Cholera.
Mina mi rzednie. A kiedy
to zauważa, jemu też.
Michael ma prawie
siedemnaście lat. Wychowuje się w rodzinie zastępczej, ale problem w tym, że
jego biologiczna matka niespełna sześć miesięcy temu wyszła z więzienia, a on
chce znów z nią zamieszkać.
Ale ona…
– Nie chce mnie z
powrotem. – Ze złością patrzy w podłogę.
Podchodzę bliżej, kładę
torebkę na biurku i z westchnieniem siadam na drugim krześle.
– Och, skarbie. To
nie tak. Nie chodzi o to, że cię nie chce,
bo chce. Tu chodzi o coś zupełnie innego.
Unosi wzrok.
– Powinnaś być po mojej stronie.
Nachylam się, żeby
spojrzeć mu prosto w oczy.
– Jestem zawsze po
twojej stronie. Nigdy w to nie wątp.
To najwyraźniej trochę go
uspokaja, ale nadal wygląda na wkurzonego.
– Dlaczego? – pyta
cicho.
Odchylam się na krześle,
po czym wyjaśniam:
– Gdy ktoś wychodzi
z więzienna, dzieje się wiele rzeczy naraz. Zwykle mieszkanie, które państwo
zapewnia takiej osobie, nie jest zbyt dobre. Otrzymuje jedynie podstawowe
środki do życia. Potem musi znaleźć pracę. I ją utrzymać. Twoja mama co tydzień
musi chodzić na terapię, a przez jakiś czas będą jej też co miesiąc robić testy
na obecność narkotyków. I, mówiąc szczerze, kotku… – unosi wzrok – według niej
zasługujesz na coś lepszego. Ja też tak uważam. Obawia się, że odzyska cię
tylko na kilka miesięcy, a potem skończysz osiemnaście lat i się
usamodzielnisz. Bo tak będzie, prawda?
Twarz Michaela
łagodnieje.
– Tak. Tylko
najpierw muszę zarobić trochę kasy.
Wyginam wargi w lekkim
uśmiechu.
– Dobrze, więc
znajdziemy ci pracę.
Kiwa głową, a potem pyta:
– Jak poszło z
Tahlią?
Mały
gno…
Wie, że nie mogę mu
udzielić takiej informacji.
Przybieram nieodgadniony
wyraz twarzy.
– Nie wiem, o czym
mówisz.
Szczerzy się.
– Właśnie, że wiesz.
Dziś miała rozprawę. A ty pracowałaś nad jej sprawą.
Bez emocji wzruszam
ramionami.
– Jeśli chcesz się
dowiedzieć czegoś o Tahlii, sugeruję, żebyś zapytał właśnie ją.
Patrzy na mnie z
rozmarzeniem.
– Jest niezłą laską.
Widywałem ją w szkole, ale nigdy nie miałem okazji zagadać. A chciałbym.
To takie urocze. Coraz
trudniej jest mi utrzymać pokerową minę.
– Cóż, w takim razie
może się postaraj. Zaproś ją gdzieś. Idźcie do kina czy coś w tym stylu.
Na jego twarzy pojawia się
stoicki spokój.
– Zaproszę gdzieś
dziewczynę tylko wtedy, kiedy będę wiedział, że mogę o nią zadbać. A w tej
chwili nie mogę. Więc randki nie wchodzą w grę.
Boże, zlituj się. Rośnie
nam tu idealny materiał na męża.
Uśmiecham się łagodnie.
– Dobry z ciebie
chłopak, Mikey. Znajdziemy ci pracę. Wkrótce.
Wstaje nagle, zabiera
plecak, po czym rusza do drzwi.
– Do zobaczenia,
pani Ballentine.
Odwracam się za nim i
wołam:
– Do zobaczenia,
skarbie!
Zaraz po wyjściu Michaela
wchodzi Charlie. Charlie to mój szef, a przy tym niesamowity facet. Jest
Maorysem i pochodzi z Nowej Zelandii. Co za tym idzie, jest wysoki i gruby, ma
oliwkową skórę, a do tego tak słodki i wysoki głos, że gdy z nim rozmawiam,
czuję się, jakbym mówiła z owcą w skórze wilka.
– Możemy zamienić
słówko, Lex?
Zapraszam go gestem
dłoni.
– Pewnie. Co mogę
dla ciebie zrobić?
Siadam za swoim biurkiem,
a on zajmuje miejsce naprzeciwko mnie i wręcza mi ulotkę wraz z dokumentami.
Kiwam głową, wiedząc już, o co chodzi.
Test na narkotyki,
powtarzany co roku.
Na moim stanowisku jest
to obowiązkowe. W Australii nie ma żadnej tolerancji dla narkotyków wśród
pracowników opieki społecznej. Co mi nie przeszkadza. I tak ich nie biorę.
Charlie nachyla się, po
czym mówi cicho:
– W tym roku
przyszły wcześniej. Dostaliśmy cynk, że ktoś z biura bierze.
Na myśl, że ktoś z moich
współpracowników został przyłapany na zażywaniu narkotyków, zaczyna swędzieć mnie
skóra, a włoski na karku stają dęba.
– Och – szepczę z
szeroko otwartymi oczami.
Charlie kiwa głową na
moją reakcję.
– Dokładnie.
Zastanawiamy się, czy nie zacząć robić testów dwa razy do roku. By ludzie nie czuli
się zbyt pewnie.
Całkowicie się z nim
zgadzam.
– Jeśli zaczynają
sobie folgować, to może być dobry pomysł. Szczególnie że ktoś z naszych,
bierze.
Wściekam się na myśl, że
jednym z moich dzieci miałaby opiekować się osoba, która zażywa dragi.
Wiele z nich widziało już
zbyt dużo złego w swoim życiu, a za większością z tych rzeczy stały narkotyki.
Chcę ochronić te dzieci. Chcę, żeby miały dzieciństwo, którego ja nie miałam.
Chcę przy nich być, żeby chwycić ich dłoń, gdy zdarzy im się upaść.
Ale muszę uważać.
I będę uważać.
Na tyle, na ile osoba,
która ma stalkera, jest w stanie.
*
W drodze powrotnej śpiewam razem z radiem.
Świadoma, że nie mam niczego, ale to niczego
w lodówce, zatrzymuję się przy restauracji z okienkiem, żeby zamówić burgera.
Potem wracam do domu.
Parkuję tam, gdzie
zwykle, marszcząc brwi. Obie latarnie oświetlające parking są zepsute. Zwykle
działają na zmianę. Siedzę przez chwilę w aucie.
Dziwne, wczoraj świeciły
obie.
Dyskretnie otwieram drzwi
i się rozglądam. Wszystko wydaje się w porządku.
Więc dlaczego serce bije
mi tak szybko?
Sama
się nakręcasz.
Parskam pozbawionym
humoru śmiechem, po czym przesuwam dłonią po twarzy. Naprawdę sama się
nakręcam. Światła nie działają, a ja już panikuję. Potrząsam głową na własną
głupotę, a potem z westchnieniem otwieram drzwi. Sięgam pod siedzenie po swój
posiłek.
– Cholera!
Napój wylatuje mi z dłoni
i wylewa się na fotel.
Z westchnieniem sięgam na
tylne siedzenie, gdzie zwykle trzymam ręcznik na siłownię. Rzucam go na
przednie siedzenie i staram się wytrzeć tyle, ile się da. Gdy się cofam, ktoś nagle
jedną ręką zakrywa mi usta, a drugą łapie mnie w talii. Mocno.
Słyszę dyszenie przy
uchu.
– Krzyknij, a zerżnę
cię bez gumki. Mam AIDS. Chcesz AIDS, suko?
Z całych sił staram się nie
panikować, gdy kręcę szybko głową, a napastnik śmieje się przy mojej twarzy.
Pachnie źle. Naprawdę
źle. Cuchnie zgnilizną.
– Pójdziesz ze mną.
Nie będziesz walczyć. Będziesz grzeczna, prawda?
Kiwam głową, zamykając
oczy. Ale gdy ciągnie mnie wzdłuż budynku, zaczynam płakać. Łzy płyną mi po
twarzy, a ciało trzęsie się ze strachu. Nic nie mogę na to poradzić. Wiem, że
zgodziłam się, że nie będę walczyć, ale zapieram się obcasami i wbijam mu
paznokcie w ramię. Nie chcę, by zabrał mnie w jakieś ciemne miejsce na uboczu.
To kawał chłopa. Nie
poradzę sobie z nim sama. Gdy zdaję sobie z tego sprawę, zaczynam płakać
jeszcze bardziej, rozumiejąc w pełni, w jak beznadziejnej znalazłam się
sytuacji.
Wzdrygam się z odrazy,
gdy ciepłym, mokrym językiem liże skórę na mojej twarzy.
– Och, cicho. Będzie
ci się podobało. Obiecuję.
Na
pewno nie, ty chory pojebie!
– Zamknij oczy! –
rozkazuje.
Nie słucham. Zaczynam się
stawiać. Oczy mam ciągle otwarte.
I wtedy dźga mnie nożem w
bok. Głęboko. Gdy czuję, jak czubek przebija moją skórę, szlocham w jego brudną
dłoń.
– Zamknij, kurwa, swoje
oczy szmato.
Dygoczę, opuszczając
powieki, a potem czuję, jak wolną ręką ciągnie moje spodnie w dół. Pasek go
powstrzymuje.
– Rozepnij pasek i
ściągaj majtki – warczy. – Natychmiast.
Moje trzęsące się dłonie
nie chcą ze mną współpracować, kupując mi trochę czasu, ale to trwa do chwili,
gdy napastnik zaczyna ciągnąć mnie mocno za włosy. Wyję z bólu. Nóż znika, a
chwilę później czuję nacisk ramienia na mojej szyi. Ręką rozpycha moje uda, a
ostrze przenosi pod ucho. Choć jestem roztrzęsiona, jakoś udaje mi się rozpiąć
pasek oraz guziki. Odwraca mnie, by wcisnąć mój policzek w zimne cegły. Ostrze
spoczywa teraz na moim gardle. Szarpie moje spodnie w dół, a ja instynktownie
zaciskam uda. Wciska między nie rękę i pociera mnie przez majtki, przez co
płaczę jeszcze głośniej. Gdy czuję na tyłku jego fiuta, wzdrygam się tak mocno,
że moje ciało zaczyna się telepać.
Zalewa mnie obrzydzenie.
To jest obrzydliwe.
Mocniej ściskając moją
szyję, syczy:
– Zamknij mordę i nie
wydawaj żadnego, kurwa, dźwięku. – Jego zapach otacza mnie ze wszystkich stron,
płaczę tak mocno, że się krztuszę.
Zabiera rękę spomiędzy
moich nóg, po czym wsadza ją pod koszulę, by ścisnąć pierś.
Serce mi krwawi przy
każdym odrażającym dotyku. Dotyka mnie tam, gdzie mu się podoba, zupełnie
jakbym była zabawką, a nie człowiekiem. Zsuwa dłoń po żebrach, opiera ją na
biodrze, po czym stwierdza:
– Niech mnie, trafiłem
na ślicznotkę.
A potem wkłada mi ręce w
majtki i mocno ściska tyłek. Moim ciałem wstrząsają kolejne dreszcze. Marzę
tylko o tym, żeby to przetrwać.
Nigdy nie byłam ofiarą napaści.
Ale wielu z moich podopiecznych, było. I teraz wiem, że za każdym razem, gdy
mówiłam do któregoś ze swoich dzieci „rozumiem”, nie miałam pojęcia, o czym
mówię.
Ani trochę.
Niemal czuję, jak łamie
mi się teraz serce.
Naglę, zostaję gwałtownie
odciągnięta do tyłu. Ląduję na twardym betonie z głuchym łupnięciem i z
niepokojem obserwuję rozgrywającą się przede mną scenę.
Twarz mojego wielkiego
napastnika zostaje wciśnięta w cegły przez równie wysokiego mężczyznę.
Czarny
kaptur.
To on.
Trzyma tego bydlaka za
szyję i wali jego głową w ścianę, unosząc przy tym kolano.
Łup,
łup.
Robi to znowu i znowu.
Żołądek mi się wywraca na widok jego zaciekłości. W końcu słyszę cichy brzdęk
upadających na ziemię zębów i zdaję sobie sprawę, że zbok, który mnie
zaatakował, właśnie parę ich stracił.
O
Boże.
Mężczyzna w kapturze nadal
kontynuuje swój atak bez jednego słowa. Rzuca gościa na ziemię, a następnie
kopie w żebra, jakby to była piłka. Robi tak kilka razy, aż w końcu nasze
spojrzenia się krzyżują.
Zamiera zdyszany, po czym
zbliża się do mnie.
Przerażona patrzę przez
łzy, jak podchodzi coraz bliżej. Jest o krok ode mnie, gdy słyszę swój własny
szept.
– Proszę, nie zbliżaj
się.
Łokcie mnie pieką, z
pewnością zdarłam sobie skórę. Kiedy usiłuję się podnieść, z moich ust wyrywa
się bolesny jęk.
I wtedy mój stalker robi
coś, o czym marzyłam od dawna.
Zdejmuje z głowy kaptur.
II
Lexi
– Nic ci nie zrobię.
O Boże. Ten głos. W moich
snach brzmiał identycznie.
Gładki, ale z lekką
chrypą. I wtedy coś do mnie dociera.
– Jesteś
Amerykaninem.
– Tak samo jak ty –
mówi bez wahania, niemal znudzonym tonem.
Patrzę na niego, ale jest
za ciemno, żebym wyraźnie widziała jego twarz. Dociera do mnie jednak dźwięk
rozsuwanego zamka, co sprawia, że znowu powraca napięcie i kolejna fala łez.
– Zostaw mnie,
proszę, proszę – wyduszam przez łzy.
Podchodzi bez słowa. Cała
się trzęsę, gdy zaciskam powieki i błagam:
– Proszę, proszę.
Nie.
Wsuwa pode mnie silne
ręce i podnosi mnie do pozycji stojącej. Dopiero kiedy kładzie coś ciepłego na
moich ramionach, zdaję sobie sprawę, że rozpinał kurtkę, a nie spodnie.
Czuję taką ulgę, że
osuwam się na niego.
Gdy wciskam twarz w jego klatkę
piersiową i głośno szlocham, czuję, jak otacza mnie ramionami. Nachyla się, by
podciągnąć mi spodnie. Trzyma je w miejscu. Najwyraźniej są zbyt podarte, by je
zapiąć.
Zostawiamy mojego
napastnika tam, gdzie leży, a ja w głębi ducha mam nadzieję, że nie żyje.
Sądząc pod urywanych sapnięciach, które wydaje, nie mam tyle szczęścia.
Mój wybawiciel przyciąga
mnie do siebie, po czym prowadzi do mojego bloku. Nie okazuje
zniecierpliwienia, gdy na drżących nogach wchodzę powoli na drugie piętro.
Dopiero gdy docieramy do
mojego mieszkania, a on otwiera drzwi, dociera do mnie, że wie, gdzie mieszkam.
Więc
dlaczego nie czujesz, że jesteś w niebezpieczeństwie? –
pytam sama siebie.
Bo nie jestem. Wiem to.
Jestem tego pewna.
Zamyka za nami drzwi,
zapala światło, a następnie prowadzi mnie krótkim korytarzem do pokoju. Wtedy
dostrzegam, co ma na skórze.
Tatuaże. Jest jak jedno
wielkie dzieło sztuki.
Nie płaczę już, ale
oddycham z trudem.
– Byłeś tu już
kiedyś? – pytam.
Ale on nie odpowiada.
Prowadzi mnie do łóżka,
sadza na nim, po czym wychodzi. Niespełna trzydzieści sekund później słyszę
wodę lecącą się z prysznica. Niedługo potem wraca do pokoju.
Nawet na mnie nie patrzy,
przetrząsa po prostu szuflady w poszukiwaniu ubrań.
Mam więc okazję, żeby mu
się przyjrzeć.
Jest tak ubrany, że
gdybym zobaczyła go na chodniku, spuściłabym głowę i przeszła na drugą stronę
ulicy. I modliła się, żeby tego nie zauważył, bo wkurzanie faceta, który tak
wygląda, to z pewnością nic dobrego.
Poza tym, jest…piękny. Tyle
że nie w tradycyjny sposób. Wysoki, ma jakieś metr osiemdziesiąt pięć, umięśnione
ciało i oliwkową skórę. Ciemne, brązowe włosy są
wygolone po bokach i dłuższe na górze. Ma na sobie niebieskie dżinsy
podkreślające długie, silne nogi, białą podkoszulkę zakrywającą szeroką klatkę
piersiową oraz ramiona, białe trampki i gruby, czarny, skórzany pasek. Ale mój
wzrok przyciąga to, co widać, że kryje się pod ubraniem.
Tatuaże pokrywają jego
ramiona i szyję. Na prawym policzku ma wytatuowaną niewielką trzynastkę.
Jego ręce są po prostu
piękne. Nie da się ich opisać innym słowem. Z tyłu lewej ręki widzę misterną
różę otoczoną czarnymi liniami, na prawej czaszkę, z której wydobywa się dym.
Wygląda tak realistycznie, że aż się wzdrygam.
O Boże.
– Jesteś ranny.
Knykcie ma zdarte do krwi
i opuchnięte.
Zatrzymuje się, po czym patrzy
na mnie spod swoich rzęs. Nie jest to spojrzenie seksowne, raczej ponure oraz
znudzone. Permanentnie.
Pasuje do niego.
Jest naprawdę przystojny
i bez tatuaży mógłby pewnie zostać modelem, prezentującym ciuchy jakiejś marki
odzieżowej. Ma mocno zarysowaną szczękę, wydatną dolną wargę oraz wysokie kości
policzkowe. Jego oczy są brązowe.
– Nie martw się tym
– szepcze. – Idź pod prysznic.
Nie jestem pewna,
dlaczego wykonuje polecenia mężczyzny, który lubi obserwować mnie, z twarzą
ukrytą pod kapturem, ale i tak to robię. Gdy tylko się podnoszę, włoski na
karku stają mi dęba z powodu powracającej niepewności.
– Będziesz tu nadal,
kiedy wrócę? – rzucam w jego stronę, kiedy widzę, że odwraca się w stronę
wyjścia.
Odwraca się powoli, by
przyjrzeć mi się z ciekawością tymi na wpół przymkniętymi oczami. Obserwujemy
się przez dobrych trzydzieści sekund, aż w końcu pyta zachrypniętym głosem:
– A chcesz?
Nie ufając sobie na tyle,
żeby się odezwać, kiwam tylko głową, unikając jego wzroku.
Ogarnia mnie
natychmiastowa ulga, gdy powtarza mój gest, a potem odwraca się i nakazuje:
– Prysznic.
Po drodze biorę szlafrok
i powłócząc nogami, kieruję się do małej łazienki, w której rozbieram się bez
patrzenia w lustro. Gdy w nie spojrzę i zobaczę, jak teraz wyglądam, na pewno wpadnę
w panikę. W zasadzie nie wiem, dlaczego do tej pory jeszcze się tak nie stało.
Nie mogąc się oprzeć,
zerkam na swoje odbicie, po czym parskam śmiechem.
Lustro jest tak
zaparowane, że i tak nic nie widzę.
Rozbieram się szybko, a
następnie wchodzę pod gorący prysznic i stoję pod nim tyle, ile się da się
wytrzymać, aby woda nie poparzyła skóry. Na ślepo sięgam do kurka i przekręcam
go, aż strumień staje się chłodniejszy, myśląc jednocześnie o tym, co mnie
spotkało.
Czy
naprawdę zostałam właśnie napadnięta przez wielkiego, strasznego typa i ocalona
przez swojego stalkera?
Tak.
Na to wychodzi.
Pierwsza łza pojawia się
w bólach.
Druga przychodzi łatwiej.
Reszta płynie szybko,
jakby przywołała je pierwsza.
Opieram się ręką o
ścianę, by nie stracić równowagi, a moim ciałem wstrząsa bezgłośny szloch.
Nie chcę, by on mnie usłyszał.
Oddychając ciężko, biorę
się w garść, po czym zużywam resztę energii na umycie włosów. Nakładam szampon,
spłukuję, a potem wychodzę z kabiny prysznicowej.
Otulam się ręcznikiem,
myję zęby i opuszczam łazienkę. Słyszę hałas w kuchni. Wchodzę do sypialni,
upuszczam ręcznik, a następnie zakładam ubrania, które wyciągnął dla mnie mój
stalker.
Dopiero kiedy mam je na
sobie, orientuję się, że wybrał mój ulubiony zestaw do spania.
Przypadek?
Nie sądzę.
Idę korytarzem w
spodenkach z Elmo oraz w białej koszulce, z mokrymi włosami. Powoli wchodząc do
salonu, ostrożnie rozglądam się wokół. Widzę go przy lodówce, stoi plecami do
mnie.
Wzdrygam się, wiedząc, że
nie ma w niej nic do jedzenia. Nie wiem o nim zbyt wiele, ale zawsze widziałam
go na ulicy, w tych samych ciuchach. Jako pracowniczka opieki społecznej
założyłam automatycznie, że jest bezdomny.
Serce mi się ściska. Musi
być głodny.
Delikatnym chrząknięciem
daję znać, że jestem w pomieszczeniu, na co odwraca się w moją stronę.
– Głodna?
Marszczę brwi
skonfundowana. To ja powinnam o to spytać.
– Yyy, nie. Nic nie
przełknę, nawet gdybym chciała.
Kiwa głową ze
zrozumieniem, po czym pyta, przyglądając mi się:
– Wszystko w
porządku?
Spuszczam głowę i
odpowiadam cicho:
– Tak. A byłoby sto
razy gorzej, gdyby nie ty, więc… – Serce mi przyspiesza. Nagle czuję
zdenerwowanie oraz niepokój. – D-dziękuję. Z-za to, co zrobiłeś – jąkam.
Wbija we mnie lodowaty
wzrok.
– Nie ekscytuj się
za mocno. – Robi krok w moją stronę. Jego pociemniałe oczy niemal przewiercają
mnie na wylot. – Nie wszystkie potwory czają się w ciemnościach. – Powoli
przesuwa palcem po mojej szczęce. Nachyla się, jego oddech ogrzewa mnie, gdy
mówi tuż przy moich ustach: – Niektóre kryją się w świetle dnia.
Zamykam oczy. Na ciele czuję
gęsią skórkę, a włoski na karku się unoszą. Kiedy gładzi kciukiem mój policzek
tak bardzo bardzo delikatnie, czuję jak twardnieją mi sutki.
– Poobijałaś się –
mruczy.
Przełykam z trudem ślinę,
a potem cofam się.
Jest jak magnes, który przyciąga
mnie do siebie. W tym momencie niesamowicie mnie to przytłacza.
Gdy otwieram oczy, nadal
na mnie patrzy.
– Jak masz na imię?
– pytam zduszonym głosem.
Unosi kącik ust.
Podchodzę bliżej.
– Nie zapomnę –
obiecuję.
Tym razem to on się cofa.
Patrzy na mnie jeszcze
przez chwilę. Te oczy. Mam wrażenie, że widzą wszystko.
– Jestem Twitch[1]
– mówi na wydechu.
Twitch?
Twitch?
Serio?
Czując się nieco
odważniejsza, wyjaśniam cicho, co miałam na myśli:
– Chodziło mi o
twoje prawdziwe imię.
Patrzy na mnie z
irytacją.
– To jest moje
prawdziwe imię.
Teraz to ja czuję się
poirytowana.
– Rodzice ci je
nadali?
– Nie. Czy przez to
jest mniej prawdziwe? Innego ci nie podam, więc twój wybór.
Hmm. Ciekawe.
Rozglądam się po
pomieszczeniu, żeby uniknąć jego wzroku, kiedy zadam to pytanie.
– Dlaczego mnie – prześladujesz – obserwujesz?
Nie dostaję odpowiedzi,
więc unoszę wzrok. Widzę, że nadal mi się przygląda.
To dziwne. Nie wygląda na
typowego prześladowcę. Z pewnością się tak nie zachowuje. Więc o co chodzi?
Czuję nagły przypływ
irytacji. Kładę dłoń na biodrze, a potem pytam:
– O co ci więc chodzi?
Na to odpowiada. Uśmiecha
się krzywo, świadom, że działa mi na nerwy.
– To się nazywa
obserwowanie ludzi.
Krzywię się sfrustrowana.
– Mógłbyś mówić, że
obserwujesz ludzi, gdybyś obserwował więcej niż jedną osobę. Gdybyś obserwował
różnych ludzi w różnych sytuacjach. Ale ty tego nie robisz. Ty jesteś stalke…
Nagle znajduje się tuż
przy mnie. Jest tak blisko, że czuję jego zapach.
– Kim jestem? –
pyta, zachęcając mnie, bym użyła tego brzydkiego słowa.
Biorę głęboki oddech i
natychmiast tego żałuję. Pachnie naprawdę dobrze. Wodą po goleniu, wiatrem… i
wszystkim, czym pachnie mężczyzna.
– Powiedz po prostu,
dlaczego mnie obserwujesz? – szepczę.
Nie odpowiada, zamiast
tego stwierdza złośliwie:
– Chyba naprawdę kurwa
dobrze, że to robiłem, nie uważasz?
Zapada niezręczna,
okropna cisza.
Jego oczy łagodnieją
odrobinę.
– Drżysz. – Wskazuje
na kanapę. – Siadaj.
Unosi moje dłonie, a ja
dostrzegam, że rzeczywiście cała drżę.
Ten mężczyzna – Twitch –
coś ze mną robi.
Podchodzę do kanapy,
siadam na niej, po czym nakrywam się kocem. Dziwi mnie, że idzie za mną i
zajmuje miejsce na drugim końcu. Moje zdziwienie zmienia się w niedowierzanie,
kiedy wyciąga z kieszeni paczkę m&m'sów[nieznany1] i wrzuca sobie kilka do ust.
Przeżuwa wolno, patrząc,
jak gapię się na jego usta. Nachyla się, wyciąga do mnie cukierki i wskazuje na
nie podbródkiem.
Gdy nie wykonuję żadnego
ruchu, by się poczęstować, ani nie odrywam wzroku od jego ust, odsuwa się.
– Jak chcesz.
Po tym, kiedy adrenalina
już opada, mamroczę:
– Powinnam iść na
policję.
Z błyskiem w oku powoli
kręci głową.
– Nie. Nie musisz. Wszystko
jest już załatwione.
Słucham?
Marszczę brwi.
– Co masz na myśli,
mówiąc, że jest załatwione?
Przygląda mi się dłuższą
chwilę, po czym stwierdza:
– Zadzwoniłem do kumpla,
który zajął się problemem.
Zamieram.
Przełykam z trudem ślinę,
a chwilę później szepczę:
– Czy o-on nie żyje?
– A miałabyś coś
przeciwko? – pyta poirytowany.
Decyduję się na
szczerość.
– Nie. Kiedy mnie
podniosłeś, życzyłam mu śmierci.
Twitch kiwa głową, oczy
mu łagodnieją. Chyba podoba mu się moja odpowiedź.
– Nie pytaj i
przekazuj dalej, Alexa.
Otwieram szerzej oczy,
wzdrygając się.
– Wiesz, jak mam na imię
– stwierdzam.
Wrzuca do ust kolejne
cukierki, a potem patrzy na mnie ze ściągniętymi brwiami.
Wiem, co sobie myśli.
Myślę to samo.
Dlaczego
jestem taka spokojna?
Wtedy sobie przypominam.
Wstaję, podchodzę do
aneksu kuchennego, otwieram szafkę i wyciągam apteczkę. Przynoszę ją na kanapę,
po czym sięgam po dłoń Twitcha, ale on ją odsuwa. Oczy mu ciemnieją.
– Nie musisz tego
robić.
– Proszę, pozwól
sobie pomóc.
Dostrzegam błysk w jego
oczach. Kręci lekko głową, jakby chciał coś przemyśleć. Zamyka oczy, mówiąc z
oporem:
– Okej.
Cieszę się z tego małego
zwycięstwa. Na moment ogarnia mnie euforia.
W mojej pracy spotykam
się z różnymi ludźmi. Wiem, że każdy jest inny, ale nie mam wątpliwości, że
Twitch jest socjopatą.
Otwieram buteleczkę wody
utlenionej, uspokajam drżące dłonie, a następnie wylewam odrobinę na wacik.
Sięgam po jego dłoń. Patrzy, jak unoszę ją i kładę sobie na kolanach.
– Może zapiec –
ostrzegam, po czym przykładam wacik do rany.
Nie wzdryga się, nie robi
nic, co zdradzałoby jego dyskomfort, ale źrenice mu się rozszerzają, kiedy
przemywam jego poobcierane knykcie. Nie podoba mi się, że przeze mnie cierpi,
pochylam się więc i dmucham na nie lekko.
Kiedy nagle chwyta mnie
mocno za kolano, unoszę głowę, by na niego spojrzeć. Ma zaciśniętą szczękę,
pociemniałe spojrzenie i wygląda na wkurzonego.
– Gotowe – szepczę.
Rysy mu łagodnieją, gdy
słyszy mój miękki głos.
– Musisz iść spać.
Rano będziesz obolała. Weź coś przeciwbólowego.
Nie mam szansy się
odezwać, bo zaraz wstaje, łapie mnie za przedramię – pewnie, ale delikatnie –
po czym podciąga. Obejmuje mnie w talii, a potem prowadzi do pokoju i pomaga
się położyć.
Czuję się taka odprężona.
Czuję się bezpiecznie. Nie boję się teraz niczego.
Gdy kładę policzek na
poduszce, nakrywa mnie kołdrą, a później odwraca się i wychodzi.
W głowie słyszę dudnienie,
serce bije mi mocniej.
Co, jeśli nigdy więcej go
nie zobaczę?
Kiedy w panice chcę go
właśnie zawołać, odwraca się w progu. Patrzy na mnie nieco niepewnie. Siadam,
oddychając ciężko. Przygląda mi się, mam wrażenie, tysięczny raz, aż w końcu
pyta:
– Chcesz, żebym
został, dopóki nie zaśniesz?
– Tak – odpowiadam
bez wahania.
Mruga. Marszczy brwi. A
potem odchodzi.
Czuję się teraz bardzo
samotna i nic nie mogę poradzić na to, że jestem rozczarowana. Dawno temu
zaakceptowałam fakt, że takie jest właśnie moje życie.
Przez wszystko w moim
życiu przechodziłam w pojedynkę. Nauczyłam się nikogo nie potrzebować.
Nikogo
nie potrzebujesz. Po prostu miło byłoby móc na kimś polegać. Nawet na krótką
chwilę.
Nie chcę się nad tym zbyt
długo zastanawiać, zamykam więc oczy i kładę głowę na poduszce. Ale widzę tylko
ciemność, w jej najmroczniejszej formie. Czuję tylko chwytający za gardło
strach. W tej chwili mam wrażenie, że moje ciało do mnie nie należy. Wydaje się
zbrukane i uszkodzone.
Zaciskam powieki tak
mocno, że aż boli, gdy słyszę obrzydliwe dyszenie tego zboczeńca. Przygryzam
wargę, by powstrzymać szloch. Zakrywam uszy dłońmi, oddycham ciężko i mam
wrażenie, że płuca wypełnia mi jego zgniły zapach.
Skóra na nosie zaczyna
mnie drapać. Ciepię.
Nienawidzę Twitcha za to,
że mnie zostawił.
Nienawidzę siebie za to,
że chciałam, żeby został.
Łzy wypływają mi spod
powiek, moczą poduszkę. Mocniej zatykam uszy, starając się bez powodzenia
wyprzeć z umysłu wizję dzisiejszego wieczora.
Podobne rzeczy nie
zdarzają się takim ludziom jak ja. Może w starym życiu, ale teraz już nie.
Nie jestem pewna, co
powinnam po czymś takim czuć, ale czuję złość. I smutek. I ból. Jednocześnie.
Powinnam być do tego
przyzwyczajona. Do uspokajania samej siebie. Wracam myślami do dzieciństwa i przyciągam
do siebie kolana, kołysząc lekko. Muszę jakoś zagłuszyć te myśli. Wstaję,
podchodzę do odtwarzacza CD, wciskam play, a potem rzucam się na łóżko i
jeszcze raz zwijam się na swojej stronie.
Słucham, jak Guy
Sebastian śpiewa o pozostających na zawsze bliznach po walce. Trzymam oczy
szeroko otwarte, bo boję się tego, co zobaczę, kiedy je zamknę. Gapię się w ciemność
mojego pokoju, czując wilgoć na policzkach.
Skrzypienie przy drzwiach
sprawia, że nadstawiam uszu. Słyszę ciche kroki. Na moim ciele pojawia się
gęsia skórka. Łóżko się ugina. Serce wali mi z przerażenia.
A potem… nie dzieje się
nic.
Czekam na atak z szeroko
otwartymi oczami. Na napaść. Cokolwiek.
Odwracam się i widzę jego
kaptur w słabym świetle, które wpada do pokoju. Ucisk w piersi znika.
Nie
wyszedł.
W moim niespokojnym
umyśle kiełkuje radość.
Unoszę się, by na niego
spojrzeć, i szepczę:
– Nie wyszedłeś.
Ale nie odpowiada.
Kładzie się na kołdrze, naciąga kaptur na twarz, wkłada ręce za głowę, po czym
mówi z westchnieniem:
– Śpij, Lexi.
Czuję się bezpiecznie,
jest mi ciepło i dobrze. Zamykam oczy, pozwalając, by sen zabrał mnie w lepsze
miejsce.
Do jutra.
*
Budzę się nagle, otwieram gwałtownie oczy.
Ogarnia mnie
rozczarowanie.
Twitch zniknął.
Zwalczam chęć, by skrzywić
usta w grymasie. Zamiast tego się uśmiecham.
Może teraz go nie ma.
Ale został.
*
Choć zrobiłam, co mogłam, by zakryć
większe zadrapania oraz siniaki z poprzedniej nocy, Charlie wyraźnie patrzył na
mnie o sekundę za długo, a mi przez to włączyła się panika. Natychmiast
zmusiłam się do śmiechu i wyjaśniłam, że wpadłam na ścianę z cegieł.
Szef zmrużył oczy, ale
zaraz się uśmiechnął i potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Wariatka z
ciebie”.
Przez cały ranek udawało
mi się znajdować sobie coś do roboty i nim się zorientowałam, nadszedł czas
lunchu. Nie chcąc zostawać w biurze sam na sam ze swoimi myślami, postanawiam
udać się do parku. Nie chciało mi się za bardzo jeść. Żołądek ściskał mi się na
myśl, do czego mogło wczoraj dość. Zatrzymałam się w pobliskiej kawiarni,
kupiłam muffinkę oraz sok pomarańczowy, po czym ruszyłam do parku po drugiej
stronie ulicy. Zsunęłam buty ze stóp, by usiąść na trawie z wyprostowanymi
nogami. Uniosłam twarz do słońca i westchnęłam zadowolona. Zaczynałam się w
końcu odprężać.
Co sprowadza mnie do
chwili obecnej.
Czuję, że ktoś mnie
obserwuje.
Marszczę brwi. Siedząc na
słońcu, nie powinnam dostawać gęsiej skórki, ale jednak właśnie to teraz czuję.
Nagle dociera do mnie tez coś innego, uczucie wielkiego zadowolenia i radości.
Otwieram jedno oko, odwracam się, zerkając na drugą stronę ulicy, zupełnie
jakbym wiedziała, że tam jest.
I jest.
Zakapturzona postać z
rękami w kieszeniach.
Wypełnia mnie ciepło.
Tam
jest. Obserwuje mnie. Upewnia się, że nic mi nie jest.
W każdym razie tak mi się
wydaje. Wiem, że powinnam czuć się inaczej. Niepewnie. Powinnam nawet się bać.
Ale nie boję się. Coś w tym mężczyźnie mnie uspokaja. W głębi duszy wiem, że
nie mam się czego bać. Twitch mnie ochroni.
Tak jak zawsze to robił.
[nieznany1]Tak
jest dobrze, sprawdzałam w PWN.
III
Lexi
Drzwi mojego mieszkania się otwierają i
słyszę znajome głosy.
– Alexa, kochanie,
jesteśmy! – To moja nieustraszona, pochodząca z Australii najlepsza
przyjaciółka, Nicole Palmer. Gdzie
jesteś? – woła.
– Pod prysznicem! –
odkrzykuję z uśmiechem. – Zaraz wyjdę!
– Nie śpiesz się,
kochana. Otworzymy sobie coś z bąbelkami i poczekamy na kanapie. – To David
Allen, mój najlepszy przyjaciel. Jest wysoki, postawny, całkowicie uroczy i ku
rozpaczy damskiej części populacji Sydney w stu procentach homoseksualny.
Gej z krwi i kości.
Co roku każe nam się malować,
przebierać i brać razem z nim udział w paradzie gejów oraz lesbijek Mardi Gras.
A ja co roku zapieram się rękami i nogami. Te przebrania są takie skąpe! Ale za
każdym razem o dziwo po tym, jak docieramy już na miejsce, naprawdę świetnie
się bawię. A świadomość, że wspieram przyjaciela, wystarcza mi, żeby tam iść.
Drzwi do łazienki się
otwierają i Nikki mówi cicho:
– Hej, skarbie,
powinnaś wiedzieć, że Dave i Phil wczoraj zerwali.
Z rękami we włosach,
rozprowadzając pianę, wzdycham ciężko.
Niemożliwe!
David i Phil byli razem
niemal od roku. Dave zauważył Phila na siłowni, na której ten drugi pracował
jako trener personalny i namówił mnie, żebym zapisała się do niego na zajęcia, żeby
zdobyć o nim jakieś informacje. Oczywiście zrobiłam to dla mojego przyjaciela.
Jest taki uroczy, kiedy czegoś potrzebuje, że czasem trudno mu odmówić. Po
trzech spotkaniach z Philem – po których moje ciało krzyczało z bólu –
zaproponowałam mu wspólne wyjście. Nie żebym chciała. Co to to nie. Od samego
początku wiedziałam, że był gejem. W
ogóle nie próbował ukrywać się z tym że wodził wzrokiem za tyłkami innych
facetów w trakcie ćwiczeń.
Co zaskakujące, Phil
przyjął zaproszenie na lunch. Poznaliśmy się wtedy lepiej i doszłam do wniosku,
że jest na tyle porządnym facetem, że może umawiać się z moim przyjacielem. I
mu to powiedziałam. Zaśmiał się rozbawiony moją bezpośredniością, po czym
odparł:
– Kochanie, a
dlaczego sądzisz, że twój przyjaciel też mi się spodoba?
A ja uśmiechnęłam się
niczym wariatka, klasnęłam w dłonie, a następnie wykrzyknęłam na środku
kawiarni:
– Bo jest idealny!
Phil oraz Dave spotkali
się dzień później. Zjedli razem kolację i Phil… cóż… tak jakby nigdy już nie
opuścił domu Dave’a. Został adoptowany niczym szczeniak.
Byli razem super uroczą
parą. Obaj wrażliwi i łaknący uczuć, karmili się nimi nawzajem i rozkwitali jak
piękne kwiaty. Szczerze mówiąc, myślałam, że zostaną ze sobą na zawsze.
Ciągle z rękami w pianie,
szepczę cicho:
– O nie! Biedny
Dave! Co się stało?
Słyszę znajome
skrzypnięcie, gdy przyjaciółka siada na koszu na brudne ubrania. Rozmowy w
łazience to dla mnie i Nikki nic niezwykłego. Mieszkałyśmy razem podczas
studiów, więc szybko zapomniałyśmy o wstydliwości. Wzdycha po chwili.
– Pokłócili się.
Poważnie. Nie tak jak zwykle, wiesz? To była okropna kłótnia. W skrócie, Phil
oskarżył Dave’a o zdradę.
Wzdycham ciężko kolejny
raz.
– No co ty?! –
wołam.
Nikki mówi niepewnie.
– W sumie, to nie
tak dosłownie. Cóż, tak to odebrał Dave. – Eh, Dave jest bardzo uczuciowy. To
do niego podobne. – Kazał Philowi spakować się i wyjść. Więc Phil to zrobił. A
Dave siedział i na to patrzył. Teraz Dave jest smutny.
Jej krótkie, urocze
wyjaśnienie sprawiło, że nagle wszystko stało się jasne. Dave zachowuje się
czasem jak diwa.
– Dave chciał się
pogodzić, ale Phil odmawia, zgadza się? Uniósł się tą paskudną, męską dumą,
czego teraz żałuje, a my mamy na głowie jęczącego, rozemocjonowanego panikarza,
który pewnie zdąży się upić, zanim wyjdę spod prysznica?
– Trafiony,
zatopiony – potwierdza Nikki z rozbawieniem. – Wszystko się zgadza. Idealnie ci
idzie czytanie między wierszami – stwierdza z zachwytem.
Parskam śmiechem.
– Nikki, przecież wiesz,
gdzie pracuję. Codziennie jestem okłamywana! Te dzieciaki… są cwane jak diabli.
Wiedzą, co chcesz usłyszeć, i z całych sił usiłują mnie nabrać, żeby żyć sobie
beztrosko na ulicy bez szkoły i dozoru. Wierz mi, wolałabym nie umieć czytać
między wierszami.
Ale
muszę.
Skrzypnięcie kosza
zdradza, że Nikki wstała.
– Wiem, skarbie. Ale
jesteś w tym dobra. Te dzieciaki mogą teraz nie zdawać sobie z tego sprawy, ale
mają szczęście, że na ciebie trafiły. Jestem z ciebie dumna. – Serce mi rośnie.
Kocham tę kobietę. – A teraz pospiesz się, żebyśmy mogły nadzorować nasze
własne dziecko ulicy.
Zostawia mnie, żebym w
spokoju mogła nałożyć odżywkę, a moje myśli wędrują do poprzedniej nocy. Zanim
pozwolę sobie tam wrócić, zaczynam nucić piosenkę, byle o tym nie myśleć. Po to
i żeby moi przyjaciele nie zauważyli, że coś mnie dręczy.
Moje unikalne wykonanie Pony Ginuwine powinno załatwić sprawę. A
kiedy mówię unikalne, mam na myśli to, że nie byłabym w stanie nie fałszować,
nawet gdyby zależało od tego moje życie. Ale lubię śpiewać. Więc walić to. Będę
fałszowała do woli.
Zakładam szlafrok, owijam
włosy ręcznikiem, po czym idę do salonu połączonego z aneksem kuchennym.
Zauważam Dave’a, który siedzi przygnębiony na kanapie, gapiąc się w przestrzeń,
podczas gdy Nikki stojąca w aneksie prowadzi z nim jednostronną rozmowę. Widać,
że nie golił się od przynajmniej dwóch dni. Dodatkowo ma przekrwione oczy, co
jest wyraźną oznaką tego, jak bardzo wpłynęło na niego zerwanie. Upija łyk
musującego wina, które trzyma w dłoni.
Biedactwo.
Podchodzę do niego bez
słowa, wyjmuję mu wino z dłoni, odkładam je na stolik, po czym siadam mu na
kolanach. Obejmuję go, a potem kładę głowę w zagłębieniu jego szyi.
Nikt nie rozumie Dave’a
tak dobrze jak ja. Wiem, bo sam mi o tym powiedział. Wiem o tym również
dlatego, że Dave ze mną rozmawia. Mówi mi rzeczy, o których nie mówi nikomu
innemu. Jestem jego konfesjonałem. A on moją terapią.
Nasza przyjaźń jest
dziwna, ale działa świetnie.
Kocham go jak brata.
Żałuję, że nim nie jest. Tego, którym obdarował mnie Bóg, zostawiłam za sobą
dawno temu. A był dobry bratem. Takim, z którego siostry są dumne.
Pamiętam, jak w
dzieciństwie zawsze dawał mi pierwszeństwo. Oddawał większą część przełamanej
tabliczki czekolady. Opowiadał najlepsze i najstraszniejsze historie. Znajdował
dla mnie czas. Tęsknię za nim.
Wiem, że Dave potrzebuje
uwagi. Podobnie jak ja. Pragniemy uczuć niczym narkoman działki. Ale nigdy nie
mówimy o tym na głos. Nasze twarde pancerze chronią nasze miękkie wnętrza.
Dave pociąga nosem. Czuję
wilgoć na szyi. Pozwalam mu w ciszy wylewać swój żal. Po kilku minutach, gdy
łzy mu się kończą, szepczę mu do ucha:
– Masz ochotę na kakao à la Lexi?
Kiwa głową, co czuję przy
mojej szyi. Wyczuwam też jego uśmiech. Jest smutny, ale nie załamany. Damy
radę.
Kakao
Lexi
to inaczej kakao z prądem. Moja specjalność. I wiem, że Dave je lubi.
Dużo czekolady. Dużo
cynamonu. Dużo alkoholu.
Wstaję, idę do Nikki, a
następnie wyciągam rondel, by podgrzać mleko. Dzwoni minutnik, a przyjaciółka z
uśmiechem otwiera drzwiczki piekarnika. Zapach uderza we mnie niczym obuch.
Odwracam się do niej, by wyszeptać z szeroko otwartymi oczami:
– Ciastka z podwójną
czekoladą i masłem orzechowym?
Śmieje się przez nos,
kładąc blachę na blacie.
– No raczej! Przy
takiej okazji nie mogło być inaczej. Nie sądzisz?
To oczywiste.
Nie ma takiej okazji,
przy której ciastka z podwójną czekoladą i masłem orzechowym byłyby niewłaściwe.
Chrzest, bar micwa, ślub,
Ramadan, nadejście czterech jeźdźców apokalipsy, spotkanie AA, zmartwychwstanie
Chrystusa, szczyt G8, spotkanie rodzinne… te ciasteczka nadałyby się na każdą z
tych okazji. A ja mam interes w tym, by wymyślać te odpowiednie okoliczności,
bo z Nikki jest twardy zawodnik. A mówiąc to, mam na myśli, że jest wredna!
Potrafi być słodziakiem, ale nie kiedy chodzi o ciastka z podwójną czekoladą i
masłem orzechowym.
Nie robi ich za często.
Chrząka, kiedy widzi, jak
patrzę na jej wypieki niczym lis na kurę, która oddaliła się od kurnika. Gdy
unoszę na nią wzrok, wskazuje na rondel w mojej dłoni.
Racja! Kakao Lexi! Robi się.
Może ten wieczór nie
będzie taki trudny, jak myślałam. Tak mi się wydaje, dopóki Nikki nie marszczy
brwi i nie podchodzi do mnie, bacznie mi się przyglądając. Wyciąga rękę, by
pogładzić mnie po policzku, a potem po wardze.
– Skarbie? – szepcze
cicho.
Cholera,
cholera, cholera.
Policzki mi płoną, a ona
przysuwa się, by lepiej mi się przyjrzeć. Zerka na Dave’a, po czym ciągnie mnie
w róg kuchni i syczy:
– Mów.
No to zaczynamy festiwal
szeptów.
– To nic takiego.
Przysięgam. Nie rób afery. Nie chcę, by Dave się przejął.
– Jeśli chcesz,
żebym nic nie mówiła, sugeruję, żebyś zaraz wyjaśniła, o co chodzi, żebym ja
się nie przejmowała. Wtedy nie będzie potrzeby martwić naszego uroczego, ale
smutnego przyjaciela – dodaje.
Walę ją w ramię, sycząc:
– Cii! Usłyszy cię!
– Za nic mając mój dramatyzm, patrzy na mnie wyczekująco, stukając stopą.
Poddaję się. – Okej, ale obiecaj, że nie ześwirujesz.
Jednak gdy tylko mówię
jej, co się stało, oczywiście świruje. Odsuwa się z szeroko otwartymi oczami.
– Kto ci to zrobił?
– szepcze głośno. – George? To był George, tak? Mówiłam, że nie chcę, żebyś
mieszkała obok psychola!
George, mój bipolarny sąsiad,
w życiu by mnie nie tknął. Facet mnie uwielbia! Jako że jestem opiekunką
społeczną, w trakcie naszej pierwszej rozmowy od razu zwróciłam uwagę na jego
zachowanie. Z pewnością nie przywykł do reakcji, jaka spotkała go ode mnie.
Przytuliłam go.
Powiedziałam George’owi,
że pracowałam z wieloma ludźmi cierpiącymi na choroby psychiczne i że jeśli
będzie miał atak paniki, może na mnie liczyć; wystarczy, że do mnie zadzwoni.
Co robił wiele razy. A ja zawsze uspokajałam go i pomagałam wrócić do siebie.
Nigdy nie zachowywał się wobec mnie agresywnie. Więc te słowa Nikki trochę mnie
wkurzają.
Patrzę na nią spode łba.
– Nie mówi tak,
Nikki! To nie w porządku, skarbie.
– Co takiego? – pyta
poirytowana.
Gapię się na nią przez
chwilę.
– Nie ulegaj
stereotypom.
Unosi brwi, szepcząc:
– Jasna cholera,
uległam, co? – Odsuwa się ze zmarszczonym czołem, wyraźnie zła na siebie. Przez
co teraz ja czuję się okropnie.
Z westchnieniem ujmuję
jej dłoń.
– Kochanie, później
wszystko ci wyjaśnię, obiecuję. Ale teraz mam kakao do zrobienia, ty musisz
wyłożyć ciastka, a potem trzeba wymyślić, co zrobić, żeby Dave odzyskał Phila.
– Wskazuję na siebie, po czym mówię: – Co innego jest teraz priorytetem. – Przygląda
mi się uważnie, więc dodaję: – Wyglądam jak wrak człowieka?
Przewraca oczami.
– No nie – przyznaje
obrażonym tonem.
– No widzisz, Nikki.
Priorytety. – Kiwa krótko głową. Czuję się zmuszona, by dodać: – Bo to, co mam
ci do powiedzenia… to nic miłego.
Na jej twarzy pojawia się
troska, ale szybko ją maskuje. Klaszcze w dłonie, otwiera lodówkę, wręcza mi
mleko i rozkazuje:
– Do roboty,
kobieto! Czekamy na kakao à la Lexi.
Między innymi dlatego
kocham Nikki. Zna mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że porozmawiam z nią, gdy
będę gotowa. A nie mamy przed sobą tajemnic.
Dlaczego więc zastanawiam
się, jak skłamać, by wyjaśnić stan swojej twarzy?
Odsuwam na bok tę myśl i
zabieram się za robienie swojego popisowego napoju. Wlewam do kubków parujące,
gorące dobro. Kładę na tacy kakao oraz ciastka i idę z nimi do salonu, gdzie
odkładam tacę na stolik.
Dave, nie patrząc na
mnie, sięga po kubek. Automatycznie przykłada go do ust i upija łyk. Potem
drugi, trzeci oraz czwarty. Dopiero wtedy wraca do życia.
– Cholera,
dziewczyno. Nikt nie robi takiego kakao jak ty.
Uśmiecha się lekko, a
kiedy unosi wzrok, na jego twarzy pojawia się zaskoczenie.
– Co ci się stało?
Kłamię niczym zawodowiec,
wzruszając lekko ramionami:
– Potknęłam się na
ostatnim schodku i pocałowałam beton. – Sapie, na co ja dodaję: – Średnio
zabawne.
Dave chichocze.
– Cholera, Lex.
Tylko tobie mogło się przytrafić coś takiego. Prawdziwa z ciebie łamaga.
Rozciągam w uśmiechu
poranione wargi, zerkając na Nikki. Mruży oczy, przez co tracę pewność siebie. Odwracam
na chwilę wzrok i biorę swój kubek.
– No dobrze. Moim
zdaniem najpierw powinniśmy się zastanowić, jak Dave ma powiedzieć Philowi, że
chce, by z powrotem się do niego wprowadził.
Dave uśmiecha się tak
ciepło, tak szeroko, że nagle dociera do mnie, że ja również mam ludzi, z
którymi mogę porozmawiać o swoich problemach. Zamieram na tę myśl.
Ludzie, z którymi mogę
porozmawiać.
Porozmawiać.
Porozmawiać z nimi.
Porozmawiać
z nimi o nim?
Nie zrozumieją.
Nie
chcę, żeby zrozumieli.
Twitch jest mój. Tylko
mój. I na razie chcę, żeby tak zostało.
*
Tej nocy otwieram oczy.
Rozszerzają się, kiedy
ogarnia mnie niepokój.
A potem łagodnieją, gdy
uśmiecham się sennie.
Opiera lekko rękę na moim
biodrze, zachowując dystans.
Zamykam oczy i słucham
jego spokojnego oddechu, gdy śpi.
Zanim zasypiam, myślę
jeszcze: „wrócił”.
*
Gdy budzę się następnego ranka, Twitcha
przy mnie nie ma. Znowu. Ale to już mnie nie zaskakuje, więc nie przejmuję się tak
bardzo.
Coraz mniej myślę o tamtej nocy, a coraz więcej o moim wybawcy.
Moim zdystansowanym wybawcy.
Dociera do mnie, że
celowo wychodzę na lunch do parku, bo mam nadzieję, że go zobaczę. I tak też
jest i dzisiaj. Po kręgosłupie przebiega mi dreszcz rozpoznania, unoszę głowę,
a wtedy go tam dostrzegam.
Dziś jest jednak inaczej
niż zwykle. Jest inaczej, bo nie ma na głowie kaptura.
Gdy macham mu ręką z
uśmiechem, czuję się, jakbym walnęła się ręką w czoło. Zawstydzona opuszczam
szybko dłoń i patrzę, jak odwraca się, żeby szybko odejść.
Dostrzegam jednak
uśmiech, który stara się ukryć.
Przygryzam wargę, by
powstrzymać mój własny, po czym po raz kolejny wystawiam twarz do słońca.
*
Wyrwana ze snu, rozglądam się
zdezorientowana. Wyczuwając ciałem coś ciepłego, oddycham głęboko. Dociera do
mnie jego zapach..
Uwielbiam go.
Wtulając nos w jego
szyję, czuję, jak porusza się w odpowiedzi i wyraźnie waha. Wstrzymuję oddech,
a potem kładę dłoń na jego zakrytej koszulką klatce piersiowej. Nadal wyczuwam
wahanie. Udając, że śpię, przerzucam nogę przez jego nogę i czuję, jak trzęsie
się od bezgłośnego śmiechu.
Chcę, żeby mnie w końcu
objął. By mocno mnie przytulił. Tak naprawdę pragnę, żeby wykonał jakiś ruch.
Ale nie robi tego.
– Śpij dalej –
mruczy.
Nie jestem w stanie
walczyć dłużej z uśmiechem.
– Słodkich snów,
Twitch.
Powieki mi opadają.
Przegrywam walkę ze snem, a mój upór jest tylko po to, by zapamiętać, jak to
jest czuć przy sobie jego ciało.
*
Minęły trzy dni i każdy wyglądał tak samo.
Co jest świetne, bo dzięki rutynie czuję się bezpiecznie. Jestem dzięki niej
mniej nerwowa. Mój rozkład dnia wygląda mniej więcej tak:
· Budzę
się sama.
· Czuję,
jak Twitch obserwuje mnie w czasie lunchu. Czasem go na tym przyłapuję, czasem
nie.
· Wracam
do domu, dostaję lekkiej paniki na parkingu.
· Kładę
się sama do łóżka. Budzę się w nocy w ramionach Twitcha.
I
właśnie w tym momencie jestem teraz.
W
ramionach Twitcha.
Dziś
jest jednak nieco inaczej. Dziś wszedł ze mną pod kołdrę i zdjął T-shirt.
Moja głowa spoczywa na
jego nagiej piersi, tulę go jak misia, nasze nogi są splecione. Gdy wyczuwa, że
się budzę, przesuwa dłonie na moje plecy. Sunie palcami po ramieniu.
– Wszystko gra? –
pyta.
Zastanawiam się przez
chwilę. Czy wszystko gra?
Biorąc pod uwagę, że
czuję ogień między nogami, a sutki mam tak twarde, że można by ciąć nimi szkło,
powiedziałabym, że tak.
Pocieram policzek o jego
pierś i wdycham głęboko jego zapach.
– Tak.
Jego palce zamierają na
moich plecach, a uścisk się rozluźnia, gdy śpiącym głosem nakazuje:
– Śpij.
Ściskam go przez chwilę,
po czym odprężam się.
Twitch nie mówi zbyt wiele.
Nie musi. Jego ciało mówi za niego. I podoba mi się to, co mówi.
Zastanawiam się, czy
pozwoli mi siebie zatrzymać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz