Przedmowa
Kończąc
ostatni rozdział mojej książki, czuję wreszcie spokój. Zrzuciłam z barków
ogromny ciężar i spłaciłam dług wobec wielu anonimowych bohaterów, którzy
spoczywają w nieoznaczonych grobach. Gnębi mnie myśl, że może oprócz mnie nie został
nikt, kto mógłby opowiedzieć ich historię.
Wiodąc
nowe, szczęśliwe życie, zapisałam ostatnie zdanie przeszłości. Spisałam swoje
losy, ze łzami i z miłością, w nadziei, że moje dzieci, które śpią bezpiecznie
w kołyskach, pewnego dnia nie zbudzą się z koszmaru i nie przekonają się, że
jest rzeczywistością.
Część
pierwsza
Rozdział 1
Na
zielonym dywanie salonu z mojego dzieciństwa leży zegarek. Wskazówki zamarły w
bezruchu na 9.10, zamarły, gdy to się wydarzyło. Będzie tylko przeszłość,
nadejście przyszłości jest niepewne, czas utknął w teraźniejszości. Poranek – 9.10.
Tylko tyle potrafię pojąć. Wskazówki są okrutne. Powoli rozmazują się na tarczy
zegarka.
Podnoszę
wzrok na okno. Wszystko wygląda obco, jak we śnie. Na ulicy ryczy kilka
motocykli. Kierowcy mają na sobie zielonoszare mundury, słyszę głosy. Najpierw
kilka, potem wiele, wykrzykują coś niemożliwego i nierealnego. „Heil Hitler!
Heil Hitler!”. A zegarek mówi 9.10. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że rozsunęła
się niewidzialna kurtyna, a ja wkroczyłam na niewidzialną scenę, żeby odegrać
rolę w trwającej sześć lat tragedii.
Był
3 września 1939 roku, niedzielny poranek. Spędziliśmy bezsenną noc w wilgotnej,
zimnej piwnicy naszego domu, na zewnątrz spadały pociski i bomby. W pewnym
momencie, jeszcze wieczorem, gdy tata, mama i mój brat Artur, wtedy
dziewiętnastoletni, kulili się w osłupiającej ciszy, z zewnątrz, z ogrodu,
dobiegło miauczenie mojej kotki Schmutzi i Artur wyszedł, aby ją wpuścić.
Wrócił z dziurą po kuli w spodniach.
– Kula?
– Ktoś
strzela z dachów, Niemcy idą!
Potem,
w szarzyźnie wczesnego ranka, usłyszeliśmy głośne pomruki wrogich czołgów. Nasi
żołnierze wycofywali się znad granicy na Kraków, gdzie chcieli stawić opór.
Mieli wymizerowane, wymęczone i nieogolone twarze, w ich oczach widniały panika
i klęska. Starli się z wrogiem, spróbowali i przegrali. Wszystko działo się tak
szybko. Dwa dni wcześniej, w piątek rano, 1 września, brzęczenie mas
niemieckich samolotów wypędziło wszystkich mieszkańców naszego miasteczka na
ulice. Radio huczało wieściami, że Niemcy przekroczyli naszą granicę pod
Cieszynem i że toczymy wojnę! W pośpiechu wznieśliśmy blokady drogowe. Ludzi
ogarnęła histeria i wielu opuściło miasto jeszcze tego samego dnia.
Nigdy
nie uważałam Bielska, mojego rodzinnego miasta, za straszne. Zawsze było takie
bezpieczne i stateczne. Przycupnięte u stóp Beskidów – wydawało się, że wysokie
szczyty chronią spokojne, lśniące światłami miasteczko przed intruzami. Bielsko
było urocze i nie bez powodu nazywano je „Małym Wiedniem”. Przed 1919 rokiem leżało
w granicach Austro-Węgier i nadal utrzymywał się w nim posmak tamtej epoki.
Niemal wszyscy mieszkańcy posługiwali się dwoma językami, w sklepach rozmawiano
po polsku i niemiecku. W samym środku miasta, pośród pieczołowicie
wypielęgnowanych kwietników, stał niewielki, ale znakomity teatr, a zaraz obok
Schloss, czyli zamek Sułkowskich, szlachty blisko związanej z Habsburgami.
Odkąd
pamiętałam, nic nie zakłócało spokoju Bielska. Dopiero teraz, gdy ujrzałam
ludzi uciekających z miasta, zrozumiałam, jak blisko, jak niebezpiecznie blisko
byliśmy czechosłowackiej granicy. Od Cieszyna dzieliło nas nieco ponad trzydzieści
kilometrów.
Oczywiście,
o wojnie mówiło się od wielu tygodni, lecz moją rodzinę od połowy sierpnia
zajmowała choroba taty. Od początku czerwca do połowy sierpnia byłyśmy z mamą w
Krynicy, kurorcie górskim. Tata i Artur nie mogli nam towarzyszyć, a my wróciłyśmy
po telegramie od taty, że ze względu na powagę sytuacji międzynarodowej lepiej
wracać do domu. Tata czekał na nas dworcu, wstrząsnęło mną to, jak źle
wyglądał. Doskwierało mu prawe ramię i zaniepokojona mama wezwała lekarza. Ten
uznał, że tata przeszedł łagodny atak serca i kazał mu się natychmiast położyć do
łóżka.
Nazajutrz
wezwaliśmy do taty dwóch specjalistów. Tego samego dnia otrzymaliśmy depeszę od
Leo, mieszkającego w Turcji brata mamy. Brzmiała tak: „Wybiła ostatnia godzina
Polski. Niebezpiecznie dla Żydów. Wasze wizy czekają w ambasadzie w Warszawie. Namawiam,
żebyście przyjechali bezzwłocznie”.
Mama
włożyła depeszę do kieszeni fartucha i orzekła:
– Tata
jest chory, to nasza główna troska.
Mieliśmy
za wszelką cenę oszczędzać tacie nerwów i niepokojów, ostrzegaliśmy wszystkich
gości, żeby nawet nie wspominali przy nim o możliwości wybuchu wojny. Mama nie
zdawała sobie sprawy, jakiego losu moglibyśmy uniknąć, gdyby nie taiła przed
tatą prawdy. A jednak 1 września, w piątek rano, gdy na niebie zaryczały
niemieckie samoloty, chorujący od dwóch tygodni tata stanął twarzą w twarz z
rzeczywistością. To był dzień pełen napięcia. W większości spędziłam go w
sypialni rodziców, instynktownie trzymając się jak najbliżej taty.
Pod
koniec tego pierwszego dnia nikt nawet nie tknął kolacji, nikt nie miał ochoty
iść spać. Mama usiadła na krześle obok łóżka taty, a my z Arturem wyglądaliśmy
przez okno. Konie i wozy wyładowane uciekinierami nadal przetaczały się na
wschód. Gdzieniegdzie w wieczorne niebo wystrzeliwała flara, jak krew
strzykająca z rany, i nagle cała dolina była skąpana w groteskowej czerwieni.
Patrzyłam na rodziców. Tata wyglądał dziwnie, niemal bez życia. Żółte kwiaty na
czarnej podomce mamy zdawały się płonąć. Na zewnątrz szczyty górskie rozbłysły
na chwilę, a potem rozbrzmiały ogłuszającym hukiem, przez który szyby w oknach
zagrzechotały jak zęby kościotrupa. Wszystko płonęło. Ponownie spojrzałam na
mamę. Miękkie, pofalowane, ciemnogranatowe włosy przykleiły się jej do twarzy.
Jej wielkie, ciemne oczy wyglądały na tle bladej skóry jak sadzawki bez dna. Ruchliwe
usta były zastygłe i obce. Na naszych twarzach odbijał się czerwony blask. Jej
wyglądała przez to nieznajomo. Oto mama, płonąca dziwnym ogniem zniszczenia, a
na ulicy konie i wozy, furmanki i rowery sunęły w nieznane. Pewien mężczyzna
niósł na plecach kozę, zapewne swoje jedyne mienie. Na rogu kilka kobiet tuliło
do piersi niemowlęta, a obok jakaś stara chłopka robiła znak krzyża. Wydawało
się, że w tym osobliwym, czerwonym świetle świat dobiegł końca. A potem
niespodziewanie tata odezwał się do mnie:
– Idź,
obdzwoń rodzinę, zobacz, co robią.
Zeszłam
po schodach. Usiadłam przy aparacie z długą listą numerów w ręce. Zaczęłam od
góry i systematycznie wykręcałam jeden po drugim, ale nikt nie odbierał.
Telefony dzwoniły i dzwoniły. Wyobraziłam sobie, że w domach, które tak dobrze
znałam, z każdym dzwonkiem jakiś znajomy przedmiot albo mebel przewraca się na
podłogę.
Spanikowałam.
Miałam wrażenie, że zostaliśmy sami w świecie umarłych. Wróciłam na górę.
Rodzice i Artur najwyraźniej o czymś rozmawiali. Nagle przerwali.
– Nikt
nie odbiera, prawda? – zapytał tata. Nie mogłam mówić. Skinęłam
głową. Nie było sensu dłużej udawać. Tata pokazał, żebym usiadła na jego łóżku.
Objął mnie lewym ramieniem.
– Dzieci – powiedział – liczyłem,
że nigdy nie będę musiał o tym mówić, ale nadszedł czas, w którym muszę.
Pamiętam, jakby to było wczoraj, krzyki rannych i blade oblicza ofiar zeszłej
wojny. Nie sądziłem, że świat ponownie do tego dopuści. Wierzyłyście, że zawsze
znajdę właściwe rozwiązanie na wszystko. A jednak was zawiodłem. Uważam, że
powinnyście jechać. Mama właśnie mi powiedziała, że państwo Ebersohnowie
pytali, czy nie zabrać was ze sobą, szukać schronienia w głębi Polski. Teraz,
gdy najbardziej potrzebujecie mojej siły, jestem chory. Chcę, żebyście
pojechały. Rozkazuję wam jechać! – Jego głos przybrał władczy ton,
jakiego nigdy wcześniej nie słyszałam. Zauważyłam, jak Artur, na dźwięk
nazwiska jego sympatii, podnosi oszołomiony wzrok. Był podobny do mamy, jeszcze
bardziej niż zwykle, a jednak gdy wstał – wysoki, prosty, zdeterminowany –
z jakiegoś powodu przypominał mi tatę.
– Nie!
Zostaniemy razem – odparł niemal bez wahania.
Rodzice
spojrzeli po sobie. Wydawało mi się, że ujrzałam w ich oczach ulgę i dumę.
– Miałem
nadzieję, że tak powiesz – rzekł tata łamiącym się
głosem – nie ze względu na mnie, ale dlatego, że nie chcę wypędzać
dzieci ku nieznanemu. Wierzę, że Bóg pozwoli nam zostać razem, pod własnym
dachem.
Wycieńczony
opadł na poduszki. Był to dla niego zbyt wielki wysiłek, pokój zawisł w bezruchu
i ciszy. To dziwne, lecz wszystkie hałasy na zewnątrz również ucichły, a my
zauważyliśmy, że niebo nie jest już czerwone.
Gdy
obudziłam się nazajutrz, wszystko było spokojne, jak zwykle. Mój pokój
oświetlało jasne słońce. Jesienne kwiaty w naszym ogrodzie znajdowały się w
pełnym rozkwicie. Drzewa uginały się pod ciężarem owoców. W moim pokoju
wszystko było po staremu i co więcej, nawet tata wstał z łóżka. Trzymał rękę na
temblaku, ale wstał, i było to tak cudowne, że nabrałam pewności, że cały
poprzedni wieczór to tylko koszmar. Nie, nie do końca, bo w twarzach rodziców
odczytałam coś, czego wczoraj w nich nie było.
Gdy
spotkaliśmy się na dole przy śniadaniu, wszyscy zdawali się weseli. Tata
żartował. Mama włączyła się w pozornie beztroskie przekomarzania. Nasza służąca
odeszła, aby być z krewnymi. Tata zapytał żartobliwie, czy nie chciałabym jej
pracy. Nikt nie wspominał o wojnie. Poszłam włączyć radio. Rozległo się głośne
trzaśnięcie, ale poza tym milczało. Sprawdziłam telefon, sprawdziłam światła,
ale prądu nigdzie nie było. W pewnym sensie to dobrze. Nie mieliśmy kontaktu ze
światem zewnętrznym. To była cudowna, spokojna sobota. Lecz wieczór przyniósł
furię, która zakończyła nasz ostatni spokojny dzień. Z dachów zaczęły padać
sporadyczne strzały, próbowano opóźniać nieprzyjaciela, gdy nasza armia cofała
się na Kraków. Szukaliśmy schronienia w piwnicy i przesiedzieliśmy w niej całą
noc. Nad ranem strzały całkiem ucichły, z ulic zniknęły pojazdy polskich wojsk.
Wyszliśmy do salonu na filiżankę herbaty. Usiadłam na kanapie niedaleko okna i
widziałam na zewnątrz ludzi w ewidentnie wesołych, radosnych nastrojach. Rozmawiali
i śmiali się, trzymali kwiat, wszędzie pstrykały aparaty fotograficzne.
– Mamo,
popatrz – zawołał Artur. – Myślisz, że…? – Przerwał
w pół zdania, nie ośmielił się wyrzec na głos nieprawdopodobnego.
– Nie – odparła
mama i wtedy Artur wyjął z kieszeni zegarek. W spokój naszego domu wdarł się
ryk motocyklu, zegarek upadł na podłogę. Była 9.10.
Wyjrzałam
ponownie. Na domu naprzeciwko powiewała swastyka. Mój Boże! Chyba byli
przygotowani. Wszyscy oprócz nas wiedzieli.
Po
drugiej stronie ulicy zaparkowała ciężarówka wypełniona niemieckimi
żołnierzami. Nasi sąsiedzi częstowali ich winem i ciastami, i wołali upojeni
radością: „Heil Hitler! Niech nam żyje Führer! Dziękujemy wam za wyzwolenie!”.
Nie
rozumiałam. Nie potrafiłam pojąć, co się działo. Co ci ludzie wyrabiali?
Przecież znałam ich całe życie. Zdradzili nas.
Poranna
herbata wystygła na stole. Mama i tata wbili spojrzenia w ziemię. Ich twarze
straciły wyraz. Tata wyglądał staro, jakby poszarzał. Ogromnie się zmienił.
Poczułam,
że coś się pali. Rozgrzana bryłka węgla wypadła z wielkiego, zielonego pieca
kaflowego na dywan. Pamiętałam, że rok czy dwa wcześniej stało się coś
podobnego i mama była bardzo niezadowolona. Obróciła wtedy dywan, żeby
przypalone miejsce znalazło się pod kanapą. Chciałam krzyknąć i ostrzec
rodziców, ale gdy zauważyłam, jak wpatrują się w ten węgielek, głos uwiązł mi w
gardle. Widzieli, że dywan się tli, ale jakby ich to nie obchodziło. Tata w
końcu wstał i niedbale butem przesunął bryłkę z powrotem do paleniska. Nikt się
nie odezwał.
Wyjrzałam
przez okno i zobaczyłam Trude, dziewczynkę, którą znałam od małego. Mieszkała z
babcią w dwupokojowym mieszkaniu w naszej piwnicy; nie płaciły czynszu, a w
zamian prały. Teraz patrzyłam, jak wynosi kwiaty z naszego ogrodu, białe róże,
z których byliśmy bardzo dumni, bo zakwitły poza sezonem. Wręczyła je
żołnierzowi, łamiąc sobie język obcym jej niemieckim: „Heil Hitler!”. Żołnierz
wyciągnął po nie ręce, ale ktoś zaproponował mu sznapsa. Wybrał kieliszek i
kwiaty spadły na zakurzoną drogę, gdzie stratowały je żołnierskie buciory.
Zaczęłam szlochać, płakać, w jednym wybuchu dałam upust wszystkim emocjom i
lękom. Artur przyskoczył do mnie i zasłonił mi usta dłonią.
– Oszalałaś?
Chcesz nas wydać?
Ale
ja go nie słyszałam. Łzy przynosiły ulgę. W końcu mnie spoliczkował.
– Pomyśl
o życiu taty. Jak usłyszą twój płacz…
Nie
potrafiłam przestać. Ściągnął mnie z kanapy, pociągnął przez dywan i dalej na
górę, mama zasłaniała mi usta. Położyli mnie do łózka, gdzie płakałam w
poduszkę, aż w końcu opadłam z sił i zasnęłam.
Wczesnym
popołudniem pijany, rozradowany motłoch nadal świętował „wyzwolenie” i
skandował ochryple „Heil Hitler!” Rodzice się uśmiechali. Ich uśmiechy
sprawiały mi większy ból niż mój płacz i łzy. Wtedy nauczyłam się, że nie mogę
płakać zawsze, gdy mam na to ochotę. Zrozumiałam, że staliśmy się wyrzutkami,
obcymi we własnym domu, że znaleźliśmy się na łasce ludzi, którzy dotąd byli
naszymi przyjaciółmi. Choć miałam tylko piętnaście lat, nabrałam silnego
przeświadczenia, bardziej przeczucia niż faktycznej świadomości, że nasze życia
już do nas nie należą, że znalazły się w rękach śmiertelnego wroga.
Mama,
nawet tej pamiętnej niedzieli, próbowała utrzymać normalny rytm naszego życia.
Przygotowała kolację i jak zawsze zasiedliśmy do stołu, ale nikt nie był w
stanie jeść, a gdy odnieśliśmy talerze, siedzieliśmy w milczeniu. Artur
przyniósł książki o wojnie 1914 roku i szukał informacji o jej przebiegu, ale
tata powiedział:
– To
inna wojna. Ta na pewno nie będzie trwać cztery lata. Cztery tygodnie, najwyżej
cztery miesiące.
Wczesnym
wieczorem, gdy wrzaski pijanej tłuszczy ucichły, rozległo się pukanie do drzwi
i szept: „Pani Weissmann”. Przyszła nasza sąsiadka, pani Bergmann, matka mojej
przyjaciółki Escii. Cała blada i roztrzęsiona przekazała nam wieści, że po południu
wyłapano na ulicach kilku Żydów, zamknięto ich w świątyni, a świątynię
podpalono.
– Mężczyźni
niech lepiej się nie pokazują – wyszeptała.
Tata
i Artur spojrzeli po sobie. Mama otworzyła szeroko oczy i zacisnęła usta. Lecz
pani Bergmann powiedziała nam też, że rano Anglia i Francja wypowiedziały
Niemcom wojnę. Posiedziała u nas tylko kilka minut. Gdy wstała, aby wyjść, mama
odprowadziła ją do drzwi, a ja poszłam za nimi. Zanim otworzyły, obie chwilę
nasłuchiwały, w końcu pani Bergmann przekręciła gałkę, rozejrzała po ulicy i
wyślizgnęła się przez wąską szparę.
Siedzieliśmy
w ciszy jeszcze jakiś czas, nikt nie chciał iść do łóżka. Pierwszy raz w życiu
widziałam mamę wieczorem bez robótek ręcznych w dłoniach. Po prostu siedziała i
patrzyła w ogień. Po chwili wstała, na zewnątrz spokojna i majestatyczna, i
rzekła:
– Idźcie
do łóżek, dzieci. Wszyscy potrzebujemy wypoczynku i siły.
Jej
słowa zwieńczyły pierwszy dzień pod niemiecką władzą.
Następnego
ranka siedziałam z mamą w kuchni, gdy przyszła jedna z sąsiadek, pani Rösche, z
drugą kobietą, i zapytała o naszą flagę Polski.
– Flagę? – zaciekawiła
się mama. – A po co?
– Żeby
zrobić z niej niemiecką. To bardzo proste. Czerwony pas zostawia się jak jest,
w białym wycina koło i naszywa na nie czarną swastykę.
Mama
pobladła. Z początku szukała flagi w miejscach, w których na pewno jej nie było.
Jednak wiedziała, że będzie musiała oddać ją prędzej czy później, więc w końcu
ją przyniosła. Pani Rösche zapytała, czy mama ma czarną wstążkę. Odparła, że
nie. Ta druga sąsiadka wyjęła kawałek. Powiedziała, że to bardzo porządna
wstążka – że wytrzyma długie lata!
Obie
sąsiadki spędziły cały ranek na szyciu nazistowskiej flagi na nasz budynek. Do
dziś nie wiem, po co to robiły. Może myślały, że jeśli jej nie wywiesimy, to
ściągniemy na siebie kłopoty.
Kiedy
skończyły, zapytały:
– A
gdzie Artur? Jest wysoki i silny. Mógłby ją powiesić.
Mama
kazała mi go zawołać. Znalazłam go w jego pokoju, leżał osowiały, w apatii. Gdy
powiedziałam, czego od niego chcą, krzyknął:
– Wszyscy
postradaliście rozumy? Nigdy! Nigdy! Nie zrobię tego. Powiedz im, że mnie nie
ma, powiedz, że umarłem, powiedz cokolwiek!
Więc
pani Rösche i ta druga kobieta z wysiłkiem zamocowały flagę w niewielkim
otworze w dachu. Całymi dniami nie potrafiłam się zmusić, aby wyjrzeć przez
okno, a gdy w końcu to zrobiłam, ujrzałam krwistoczerwony symbol ogarniającej
nas tragedii.
Rozdział 2
Podbicie
Polski zajęło Niemcom osiemnaście dni, osiemnaście krótkich dni. Nadzieje, że
nasze wojska odrzucą wroga, zniknęły. Upadł Kraków, później Warszawa, a Niemcy
nacierali dalej, nie napotykając oporu. Czekaliśmy już tylko na wyzwolenie
przez Francję, Rosję lub, na co liczyli tylko najwięksi optymiści, Anglię albo
Amerykę. Krążyło wiele opowieści o nazistowskiej brutalności na wschodzie.
Niektórzy Żydzi wracali z zajętych przez nich terenów. Po tym, co tam widzieli,
uznawali, że bezpieczniej jednak wrócić do domów. Część zastawała je
opustoszałe, większość cennych rzeczy zniknęła. Inni okrywali, że ich domy
zajęły dawne pokojówki, które teraz łaskawie pozwalały właścicielom spędzić noc
lub dwie na poddaszu albo w piwnicy, może nawet zabrać jakieś ubrania, a
później ich przepędzały.
My
mogliśmy zostać w naszym wygodnym domu, więc przynajmniej na razie nie
musieliśmy martwić się o schronienie. Dla taty kolejny powód do trosk stanowiły
jego interesy. Był współwłaścicielem zakładu produkującego futra. Często wspominał,
że chciałby udać się do fabryki i zobaczyć, co się z nią dzieje, ale podobnie
jak my wiedział, że byłoby to zbyt niebezpieczne. Słyszeliśmy historie o
ludziach, którzy wychodzili sprawdzić, co z ich zakładami lub sklepami, a na
miejscu zastawali Gestapo albo SS. I już nie wracali. Bielsko było przede
wszystkim ośrodkiem włókienniczym, a znakomite tkaniny zapewniły mu
międzynarodową reputację. Dzięki licznym, wykwalifikowanym robotnikom standard
życia był tam wyższy niż w niemal wszystkich innych zakątkach Polski.
Wypełnione tkaninami magazyny były rozsiane po całym mieście. Za Wehrmachtem
przyszli niemieccy urzędnicy i wszystko zarekwirowali.
Mieszkaliśmy
na obrzeżach Bielska w dużym, wygodnym, ponad stuletnim domu. Choć dziadkowie po
ślubie unowocześnili piętro, w suficie kuchni nadal widniały odkryte belki, stało
w niej wielkie palenisko, betonowe frontowe schody były spękane, okna zamykały
się na staromodne rygle, a zamiast centralnego ogrzewania we wszystkich
pokojach stały wysokie kaflowe piece. Kochałam ten dom, bo miał wiele
tajemniczych zakamarków, zimne klepisko w piwnicy (udawałam, że piwnica to
lochy), zabałaganiony strych, po którym hulał wiatr, i najlepsze, czyli rozległy
ogród z sadem. Częściowo ciągnął się wzdłuż ściany domu i krawędzi dziedzińca, gdzie
stało kilka szop, w których trzymaliśmy drewno i kurczaki. Jednak prawdziwy
ogród mieścił się za domem – na skarpie, bo całe Bielsko było rozrzucone na
przedgórzu Beskidów. W naszym ogrodzie rosło dobrze ponad sto drzew owocowych,
niektóre bardzo wiekowe, i niezliczone jagodziny, stała w nim obrośnięta
liliami altana. Granicą ogrodu płynął wąziutki strumyk. Znałam i kochałam ten
dom przez całe życie.
Wszystkim
mieszkańcom kazali zarejestrować się na policji, a niedługo później Żydzi
otrzymali zawiadomienia, że mają oddać całe złoto, samochody, rowery,
odbiorniki radiowe, a nawet wieczne pióra. Z początku nie przywiązywaliśmy do
tego wielkiej wagi, bo nadal mogliśmy mieszkać we własnym domu, ale wkrótce
życie zaczęło robić się coraz trudniejsze. Jedno z nas zawsze czuwało przy
oknie, a gdy przed domem zatrzymywał się samochód lub do drzwi zbliżał się
budzący grozę zielony mundur, tata i Artur chowali się w szafie.
Początkowo
nie chcieli dać się zastraszać. Tata bez przerwy protestował: „Nikomu nic nie
zrobiłem. Nie boję się”.
Ale
mama rzucała mu tylko wymowne spojrzenie, i to wystarczało. Czekał w kryjówce,
dopóki nie dawaliśmy znaku, że zagrożenie minęło. Słyszeliśmy o wielu
przypadkach, że niemieccy żołnierze wchodzili do domu o coś wypytać, a gdy
tylko drzwi otwierał mężczyzna, zabierali go ze sobą. Zwykle słuch o nim ginął.
Rzadko udawało nam się zjeść posiłek bez jakichś zakłóceń. Zrobiliśmy się nerwowi.
Nauczyliśmy się z daleka odróżniać odgłosy znienawidzonych buciorów.
Jakoś
na początku listopada rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. Nie złowrogie
dudnienie Gestapo, lecz niepewny, jakby zmęczony sygnał. To dziwne, jak wiele
może wyrazić pukanie, jeśli dobrze się wsłuchać. Przyszła siostra mojego ojca
Anna z córką Miriam, która była w moim wieku.
Ciotka
objęła ojca i zawołała:
– Bracie,
bracie, dziękuję Bogu, że cię dla mnie uchował. Zostałam sama.
Szlochając,
opowiedziała nam swoją tragiczną historię. Dwa dni przed wejściem Niemców do
Bielska wraz z mężem i dwójką dzieci wsiadła do pociągu, próbując dostać się do
Warszawy. Pociąg był atakowany dzień i noc. Mówiła, że gdy w lokomotywie zabrakło
wody, pasażerowie stworzyli ludzki łańcuch i podawali kubki, butelki i wiadra, a
naokoło leżeli martwi i konający. Nocami kulili się pod siedzeniami, nad ich
głowami świstały bomby i kule. Podczas jednego z takich ataków ciotka Anna
omdlała, więc jej mąż poszedł zdobyć trochę wody, żeby ją ocucić. Gdy się
oddalił, spadła bomba. Kiedy ciotka oprzytomniała, ktoś powiedział jej, że
został rozerwany na strzępy. Nie wrócił. Niemcy w końcu trafili lokomotywę i
pociąg stanął na dobre. Ciotka Anna z dziećmi wysiadła i ruszyli pieszo na
wschód. Wspominała, że była to upalna, wyczerpująca noc. Księżyc jasno świecił,
widzieli całe tysiące spadających gwiazd, a przynajmniej tak sądzili. Wraz z
innymi, którzy im towarzyszyli, wzięli to za dobry omen i szli dalej, przez
niewielką piaszczystą pustynię pod Kielcami. Nocą maszerowali wytrwale ku
lasom, licząc, że wybawią ich od upału, lecz wpadli na zwartą linię niemieckich
karabinów i żołnierzy. Okazało się, że wzięli niemieckich spadochroniarzy za
spadające gwiazdy. Wtedy po raz pierwszy poznali na własnej skórze nazistowskie
metody. Niemcy najpierw oddzielili mężczyzn od kobiet. Ciotka Anna tuż po
stracie męża musiała patrzeć, jak zabierają jej dziewiętnastoletniego syna.
Ustawili mężczyzn w szeregu i rozstrzelali co dziesiątego. Pozostałych
poprowadzili w stronę lasu. Ciotka pobiegła na miejsce masakry poszukać syna.
Kilka serii z karabinów maszynowych uciszyło jęki i zawodzenia agonii, gorący
wiatr poniósł echo kroków odchodzącej niemieckiej kolumny.
Wkrótce
została już tylko cisza, przerywał ją cichy płacz piętnastoletniej Miriam.
– Mamo,
ale ja chcę żyć.
Pieszo,
konno, wozem i samochodem udało im się wrócić do Bielska. Ciotka Anna poszła
najpierw do własnego domu, ale już zamieszkała w nim niemiecka rodzina. Obeszła
domy przyjaciół i krewnych, ale wszystkie stały puste. Nie ośmielała się
wierzyć, że my będziemy u siebie. Odnalezienie ojca wlało w nią nową nadzieję.
Nie licząc ubrań, które miały na sobie w ucieczce, nie miały żadnej odzieży.
Nie miały jedzenia ani pieniędzy. Straciły wszystko. Oczywiście u nas zostały.
Następnego
dnia usłyszeliśmy kolejne niepewne pukanie do drzwi. Gdy ciotka Anna ujrzała w
progu syna, wprost nie mogła uwierzyć! To było wręcz niemożliwe. Człowiek
rzadko zaznaje w swym zwykłym życiu takiego szczęścia. Tak, to naprawdę był Dawid,
wybiedzony i głody, ale żywy. Opowiedział nam swoją część historii. Gdy zabrali
go do lasu, jego grupa natknęła się na ukrywający się tam oddziałek polskich
żołnierzy. Podczas chaotycznej strzelaniny wdrapał się na drzewo i siedział
tam, dopóki Niemcy nie poprowadzili reszty więźniów głębiej w las. Niedługo
później niezliczone strzały zabrały życie wielu ludziom. Dawid zaczekał na swej
zamaskowanej grzędzie do zmroku, a potem ruszył w drogę powrotną. Szedł głównie
nocami, za dnia odpoczywał lub spał pośród drzew albo w stodołach, aż w końcu
dotarł do domu.
Dni
mijały jak sen, jak choroba bez nadziei na ozdrowienie. Żyliśmy z dnia na
dzień, szczęśliwi po każdej nocy, w której u drzwi nie stanęło Gestapo.
Artur
bardzo się zmienił. Stał się niespokojny i drażliwy. Książki, które normalnie
zajmowały mu całe dnie i noce, leżały nietknięte. Nie wychodził z pokoju. Nie
golił się. Nie przebierał. Prawie nie jadł i wątpię, czy spał.
Pewnego
ranka, jakieś sześć tygodni po wybuchu wojny, Artur ogłosił przy śniadaniu, że
chce iść do centrum miasta. Wszyscy wiedzieliśmy, że to groźna wycieczka.
Rodzice rozumieli, że chciał sprawdzić czy Gisa, jego sympatia, wróciła ze
środkowej Polski, dokąd w dniu inwazji uciekła z rodzicami. Nie sprzeciwili
się, powiedzieli, żeby sam decydował. Ogolił się i poszedł. Powiedział tylko:
– Idę.
Rodzice
patrzyli zza zasłon, jak odchodził ulicą. Kiedy mijał niemieckiego żołnierza,
zadrżeli i złapali się za ręce. A gdy żołnierz nie zwrócił na niego uwagi,
odetchnęli z ulgą. Czekaliśmy niecierpliwie, zastanawialiśmy się, kiedy Arthur
wróci, braliśmy pod uwagę, że Gisa może rzeczywiście wróciła, więc nie będzie
go dłużej. Podczas tego niekończącego się czekania dwa razy widziałam, jak tata
połyka pigułki. Mama bez zapału zajmowała się obowiązkami domowymi. Nie
rozmawialiśmy o Arturze ani o jego misji, lecz byliśmy boleśnie świadomi, że
każda minuta może przynieść mu tragedię.
Gdy
już wydawało się, że minęła cała wieczność, w końcu go ujrzeliśmy, zmierzał
nieśpiesznie w stronę domu. Bez słowa poszedł do swojego pokoju.
Zajrzałam
do niego po kilku minutach. Na nocnym stoliczku stało zdjęcie Gisy. Była
śliczną dziewczyną, miała wielkie ciemne oczy i blond włosy. Uśmiechała się z
tego zdjęcia, ale gdy przyjrzałam się dokładniej, jej uśmiech nagle wydał mi
się smutny.
Nauczyłam
się już, aby nie zadawać pytań, stałam więc cicho i czekałam, aż Artur sam się
odezwie.
– Przed
jej domem leży martwy pies.
– Rolf? – zapytałam.
Skinął
głową.
– Zastanawiam
się – rzekł po chwili – czy zdechł z głodu, zabili go, czy
ruszył za Gisą i jej rodziną, zgubił ich w drodze i wrócił tu zdechnąć.
Rozdział 3
W
połowie października pocztą przyszło zawiadomienie, że wszyscy mężczyźni od
szesnastego do pięćdziesiątego roku życia mają się zarejestrować. Gdy nadeszło,
siedzieliśmy akurat przy obiedzie. Mama otworzyła szeroko oczy i spoglądała to
na tatę, to na Artura. Zacisnęła usta, jakby tłumiła płacz. Tata zaczął szarpać
wąsy zdrową ręką. Artur i Dawid popatrzyli po sobie, a potem spuścili wzrok i
udawali, że zajmuje ich jedzenie. Ciotka Anna nakładała Miriam sałatkę. Drżały
jej dłonie i liście sałaty wylądowały obok talerza. A ja potrafiłam myśleć
tylko o jednym: że nie doceniałam, jak przyjemny był wczorajszy obiad.
W
końcu Artur powiedział cicho:
– Słyszałem
o tym. Wiem, o co chodzi. Wywożą młodych mężczyzn w głąb Polski, żeby
odbudowywali to, co zniszczyły bomby. – Jego głos lekko drżał.
Kiedy
Dawid dodał: „Wyjeżdżamy pojutrze”, rodzice i ciotka pobledli.
Czyli
obaj wiedzieli, ale woleli milczeć. Zdziwiłam się, że mama nie płakała. Po
prostu chodziła po pokoju z zaciśniętymi ustami. Ramię taty zawisło ciężko na
temblaku. Ciotka Anna nie odezwała się ani słowem.
Później
tego popołudnia poszłam na górę, do pokoju Artura. Przeglądał książki, od czasu
do czasu rzucał okiem na ogród, gdzie pośród drzew świszczał pierwszy jesienny
wiatr. Na trawniku powiększały się sterty liści. Dzień wydawał się bardzo
krótki.
Nie
mówiliśmy za wiele. Artur kilka razy próbował zagaić rozmowę, ale gdy
zmuszaliśmy się do żartów, nasze słowa brzmiały sztywno i nieprawdziwie. Więc w
końcu całkiem zamilkliśmy.
Nie
poznawałam już rodziców. Nie poznawałam brata. Nigdy wcześniej nie widziałam
ich takich milczących. Wolałabym, aby wszyscy płakali, aby rodzice płakali, aby
ściany płakały, aby lało i waliło piorunami. Ta martwa cisza była najgorsza.
Wdzierała się we mnie, przepełniała mnie strachem i niepewnością.
Kiedy
następnego ranka Artur i Dawid poszli się zarejestrować, wybrałam się z nimi.
Chłopcy i mężczyźni, a wielu z nich znałam, ustawiali się w kolejce, zapisywali
i dostawali numer.
Jeden
z nich, kolega Artura z klasy, powiedział nam później, że wielu chłopaków z
innych miast wywieźli do obozów i zabili.
– Nonsens – odpowiedział
mu Artur – co za głupoty ludzie wymyślają.
W
drodze do domu zatrzymaliśmy się na miejscu po świątyni. Zostało z niej
zwęglone drewno, osmalone cegły i rozbite szkło. Tylko jeden filar wznosił się
dumnie i opierał jesiennemu wiatrowi. Wpełzliśmy na gruzowisko, nie bacząc, czy
ktoś nas zobaczy.
Artur
podniósł kilka kawałków szkła i dał mi jeden. Otoczył mnie swoim mocnym
ramieniem i powiedział:
– Popatrz
na ten filar. Nic mu nie grozi. Musimy mieć wiarę. Nigdy o tym nie zapominaj,
Gerdo.
Wiele
lat później zgubiłam ten kawałeczek szkła gdzieś w czechosłowackich lasach, ale
nigdy nie zapomniałam słów brata.
Tego
wieczoru ciotka Anna, Dawid i Miriam wyszli wcześniej, żeby spędzić trochę
czasu z pewną rodziną z kamienicy, w której mieszkali przed wojną. Ci ludzie
mieli na tyle szczęścia, że pozwolono im zostać w budynku, więc porozmawiali z obecnymi
lokatorami dawnego mieszkania ciotki. Liczyli na to, że jeśli ci dowiedzą się,
że Dawid wyjeżdża, to pozwolą mu zabrać część swoich rzeczy. Ciotka
powiedziała, że warto spróbować, ale obiecała, że rano wróci.
Tak
więc tego smutnego dnia, 18 października 1939 roku, wróciliśmy do domu.
Poszliśmy do pokoju Artura. Usiadłam na krześle przy oknie i patrzyłam na
niego. Siedział przy biurku i opróżniał szuflady. Niektóre papiery czytał, a
następnie ostrożnie odkładał z powrotem.
Byłam
dumna z brata, choć czasami miałam niektórym dziewczynom za złe, że zabiegały o
moją przyjaźń tylko dlatego, że liczyły na znajomość z nim. Kiedy szliśmy
gdzieś razem, widziałam ich zazdrosne spojrzenia i przywykłam do padających
później pytań: „Co to za przystojny brunet?”. „Mój brat”, odpowiadałam zawsze z
radością i dumą. W Arturze było coś, co sprawiało, że wydawał się otwarty i
dawał się lubić, no i miał ten szczery, olśniewający uśmiech, któremu nikt nie
potrafił się oprzeć. Przyjaciół zdobywał bez trudu, zarówno wśród starszych,
jak i młodszych. Jego dowcip i inteligencja dorównywały powierzchowności.
Wszystko, za co się zabierał, szło mu świetnie. Zdobył uznanie za znakomitą
pracę z chemii i celował w doktorat w tej dziedzinie. Pisał dla prominentnego
periodyku, „Przewodnika Literackiego”. Pewnego razu, ot tak, dla zabawy, zaczął
malować. I jeden z jego pierwszych obrazów zdobył nagrodę. Podziwiałam go.
Często mu zazdrościłam. Świetnie pamiętam, jak tamtego ostatniego popołudnia
siedział przy biurku i przeglądał pamiątki z młodości.
Mama
w końcu zawołała nas na kolację. Jak przez te wszystkie lata, przez te cudowne
lata dzieciństwa, gdy bawiliśmy się w przytulnym pokoju, za oknem szumiał
jesienny wiatr, w jadalni strzelał ogień i wszyscy schodziliśmy się tam, aby wspólnie
zjeść ciepły posiłek. Lecz to miała być nasza ostatnia wspólna kolacja.
Tym
razem to Artur wziął na siebie ciężar prowadzenia rozmowy. Ociągaliśmy się nad
herbatą, widziałam, że rodzice rozpaczliwie pragną jak najbardziej wydłużyć ten
wieczór.
– Lepiej
połóż się dzisiaj wcześniej – powiedział w końcu tata.
Było
to najbliższe nawiązanie do porannego rozstania.
Tamtej
nocy nie mogłam spać. W gałęziach drzew ciągle zawodził wiatr. Gdzieś w oddali
szczekał żałośnie pies. Poszłam na palcach do pokoju Artura. Twardo spał.
Pamiętam, że usiadłam cichutko w nogach jego łóżka, patrzyłam w ciemność, aż w
końcu tam zasnęłam. Następne, co pamiętam, to jego głos:
– Tato,
proszę, daj jej spać. To jeszcze dziecko.
Wcale
nie spałam, wszystko słyszałam. Wstałam i zbiegłam do kuchni. Na zewnątrz nadal
było ciemno.
Mama
krzątała się przy śniadaniu. Powiedziała, żebym ubrała płaszcz, po czym dała mi
trochę pieniędzy i kazała iść po bułki dla Artura. Miałam odszukać Zeloskiego.
Był naszym ogrodnikiem i złotą rączką. Teraz pracował w piekarni i rozwoził
bułki i chleb w wielkich koszach.
Na
zewnątrz było ciemno, choć oko wykol, padała zimna mżawka. W oknie Artura
paliło się światło. Najwyraźniej pakował ostatnie rzeczy. Na dole, w kuchni,
też się świeciło. Resztę domu spowijał mrok, podobnie jak wszystkie inne domy
przy ulicy, nie licząc paru świateł w kuchennych oknach.
Wtedy
zauważyłam idącego ulicą Zeloskiego. Podbiegłam do niego. Słabo słyszał, więc
pociągnęłam go za rękaw.
– Panie
Zeloski – powiedziałam. – Chciałam kilka bułek dla Artura.
Wyjeżdża, wie pan.
– Wyjeżdża? – zapytał
oszołomiony. Zeloski zawsze podziwiał Artura. Uważał, że wszystko, co robi,
jest słuszne. Gdy Artur bawił się z kolegami w Indian, zadeptując przy tym
kwiaty i niszcząc krzewy, zawsze znajdował jakąś wymówkę, żeby oczyścić go z
winy, nawet jeśli oznaczało to obwinienie na przykład mnie.
Dał
mi kilka bułek, a ja dałam mu pieniądze.
– Szkoda – rzekł. – A
taki był bystry chłopak.
Pokręcił
sędziwą głową i podreptał w swoją stronę.
– Jak
to „był”? – krzyknęłam za nim.
– Już
go nie zobaczysz – odpowiedział.
Zaczęłam
szarpać go za rękę.
– Panie
Zeloski, oszalał pan? Stary dureń z pana.
Kilka
bułek wypadło z jego koszyka. A on tylko smutno pokręcił głową.
– Nienawidzę
pana! – wrzasnęłam i kopnęłam bułki do rynsztoka. Pobiegłam do domu.
Rodzice
i Artur siedzieli przy stole. Położyłam bułki w koszyczku na chleb. Mama nalała
Arturowi kakao. Usiadłam na swoim miejscu. Nie pamiętam, o czym rozmawiali, ale
gdy tata się rozejrzał, poczułam, że próbuje dobrze zapamiętać widok nas
wszystkich razem, przy stole. Chciał coś powiedzieć, ale głos mu się załamał.
Zerwał się gwałtownie i wybiegł. Odkąd się rozchorował, nie widziałam, aby się
tak poruszał. Mama dała mi wzrokiem znak, że powinnam pójść za nim, i wróciła
do rozmowy z Arturem, który udawał, że nie zauważył, co zaszło.
Scena,
którą ujrzałam w korytarzu na piętrze, złamała mi serce. Tata stał przy
drzwiach pokoju Artura i patrzył na niedbale rozrzucone w nim ubrania. Opierał
się o ścianę, zasłonił oczy zdrową ręką. Zgarbiony, nie przypominał postawnego,
zawsze wyprostowanego mężczyzny. Jego ciemne włosy mocno posiwiały. I wtedy
dostrzegłam wielkie łzy spływające po jego policzkach.
Po
raz pierwszy w życiu zobaczyłam, jak ojciec płacze. Płakał bezgłośnie. Do tej
pory mój wielki silny ojciec zawsze był ostateczną instancją, która zabraniała czegoś
lub przyzwalała na coś w moim życiu. Teraz stał się równie bezradny jak ja.
Poczułam
obezwładniającą litość i ból. Objęłam tatę. Poczuwszy moje ręce, zadrżał i z
jego gardła wyrwał się przeraźliwy, tłumiony do tej pory szloch, płacz, którego
nigdy nie zapomnę, który nie przypominał ludzkiego głosu. Przypominał
zawodzenie rannego, konającego zwierzęcia. Później słyszałam go wielokrotnie z
ust zabijanych ludzi.
– Och
tato, tato!
Odprawił
mnie gestem.
Wróciłam
do kuchni. Mama smarowała masłem bułkę dla Artura, rozmawiali. Po chwili tata
wrócił, a Artur spojrzał na zegar. Zbliżała się szósta. Mój Boże, jak szybko
minął ten czas! Za dziesięć minut musiał iść. Za dziesięć minut mieliśmy się
pożegnać i nic nie mogło temu zapobiec. Te ostatnie minut rozciągnęły się w
całą wieczność. Chciałam mieć to za sobą jak najszybciej.
W
końcu Artur wstał. Narzucił na granatowy sweter krótką kurtkę, podniósł
chlebak, ale odłożył go i podszedł do taty. Otworzył usta, chciał coś
powiedzieć, lecz się nie odezwał.
Tata
wstał powoli. Najpierw uniósł zdrowe ramię, a potem, z nieprawdopodobnym
wysiłkiem, również drugie, na wpół sparaliżowane, i niezgrabnie objął Artura.
Zakrawało na cud, że w ogóle udało mu się tę rękę zgiąć. Widzieliśmy, że
sprawia mu to niewyobrażalny ból. Położył lewą dłoń na ciemnych włosach Artura,
a chwilę później, szybkim ruchem, także prawą. Dla nas, dzieci, był to znajomy
i pocieszający gest.
Jego
dłonie były bardzo blade, ale nie zadrżały. Uniósł szklisty wzrok. I
przyciągnął Artura do siebie. Dotknął ustami czoła syna.
– Bóg
z tobą, synu! – Złapał Artura za ramiona i popchnął go w objęcia
matki. Jej drobne, zgrabne dłonie na chwilę spoczęły na jego głowie, ale mama
się uśmiechała. Nigdy nie widziałam u niej tak silnego spojrzenia.
Artur
uniósł jej dłonie do ust i odwzajemnił się jednym ze swych najbardziej
beztroskich uśmiechów. „Maminko”, powiedział. Nazywał ją tak, gdy był małym
chłopcem.
– To
wcale nie jest trudne pożegnanie, moje dziecko, bo wiem, że wkrótce
wrócisz – powiedziała cicho. Pocałowała go w czoło, nadal się
uśmiechając.
Następnie
szybkim, wręcz pełnym ulgi gestem Artur obrócił się do mnie, podniósł mnie,
pocałował w oba policzki i powiedział swobodnie:
– Miło,
że w końcu nie będziesz za mną wszędzie łazić.
To
przełamało napięcie. Stanęłam na placach i wzięłam go w objęcia, próbowałam
połykać łzy. Nachylił się do mnie i wyszeptał mi do ucha:
– Bądź
silna, będą cię potrzebowali.
A
potem zbiegł po schodkach na ulicę.
Poszliśmy
za nim. Chcieliśmy odprowadzić go na dworzec, ale odwrócił się i powiedział:
– Proszę,
wyświadczcie mi przysługę. Chciałbym pójść sam.
Tak,
nie chciał, żebyśmy patrzyli, jak zamykają go w bydlęcym wagonie pod batem
nazistów. Ruszył szybko chodnikiem. Jaśniało. Po chwili zwolnił. Stanął.
Wiedziałam, że chce się odwrócić, ujrzeć obraz rodziny na tle domu i ostatni
raz pomachać na pożegnanie, ale nie zrobił tego. Zawahał się na chwilę, ale się
nie odwrócił. Zamiast tego szedł coraz szybciej i szybciej, ku nieznanemu.
Rozdział 4
Gdy
Artur zniknął nam z oczu, tata delikatnie musnął mamę po ramieniu. Weszłam za
nimi do domu. Nikt się nie odzywał. Tego dnia rodzicom nie było łatwo przebywać
w jednym pokoju.
Tata
zanurzył się w Biblii. Ciotka Anna wróciła, poszła do swojego pokoju i zamknęła
drzwi. Mama ubrała płaszcz, otuliła głowę szalem i wyszła. Ruszyłam za nią na
cmentarz, położony kilka minut spacerem od domu. Znajdował się na wzgórzu
ogrodzonym wysokim murem z cegły. Niektóre jego części były bardzo stare, stały
w nich nagrobki nawet z 1700 roku. Mama szła powoli żwirową ścieżką, a gdy
zbliżyłyśmy się do części, w której leżeli nasi krewni, przyśpieszyła kroku.
Zza zarośli wyłoniły się ciemne marmurowe nagrobki z wyblakłymi inskrypcjami.
Zauważyłam jeden świeży, połyskujący złotem napis: „Julia Mückenbrunn”. Był to
grób matki mojej mamy. Zmarła półtora roku wcześniej. Zobaczyłam, że mama
składa głowę na kamieniu, jak zapewne wielokrotnie na piersi matki, gdy była
dzieckiem. Owładnięta emocjami wymamrotała: „Moje dziecko… moje dziecko…
matko!” i zaczęła gorzko płakać. Nie zdołałam zrozumieć wszystkiego, co wtedy
mówiła. Był to dziwny, cichy monolog, a jednak czułam, że jej wewnętrzny głos
krzyczy z całych sił: „Boże, przyprowadź go do mnie z powrotem”.
Potem
mama stanęła prosto i zwróciła się do nagrobka zupełnie innym tonem:
– Matko,
masz szczęście. Gdybym tylko ja miała pewność, że któregoś dnia moje dzieci
staną nad moim grobem.
Po
powrocie do domu poszłam prosto do swojego pokoju. Nie było sensu nawet zaczynać
rozmowy. Każdy chciał być sam ze sobą.
Od
niechcenia przeglądałam album ze zdjęciami. Natrafiłam na fotografie zrobione
zeszłego lata. Leżałam na łóżku, patrzyłam w niebieski sufit i oddałam się
cudownej grze wspominania przeszłości, snułam z jej skrawków marzenia o
przyszłości. Żadna teraźniejszość nie istniała.
Była
to wspaniała ucieczka. Na przykład Krynica, do której udałyśmy się z mamą
latem. Elegancki kurort letni, mniej więcej trzysta kilometrów na południowy
wschód od Bielska. Odtworzyłam dreszcz emocji, ekscytację okresu przygotowań,
krawców, przymiarek i wreszcie podróży. Pamiętałam to wszystko tak wyraźnie.
Zakochałam się w Krynicy od samego początku. Nasz hotel miał Karpaty po jednej stronie
i przepięknie ukształtowane ogrody po drugiej. Mieścił cudowny basen, korty
tenisowe. Gdyby tylko mama nie upierała się na koncerty przy deptaku każdego
popołudnia, które wymagały odpowiedniego stroju, włożenia kapelusza i pończoch.
Jakże ja tego nie znosiłam! Pamiętałam też koncert na świeżym powietrzu, na
który poszłyśmy dzień przed powrotem. Było rozkoszne sierpniowe popołudnie,
białe ławki, piękne kwiaty, szczęśliwi ludzie, mocno opaleni mężczyźni i
kobiety w barwnych letnich sukniach. Byłam bardzo dumna z mamy. Wyglądała
pięknie w granatowo-białej wzorzystej sukni i kapeluszu z szerokim rondem.
Orkiestra grała walce wiedeńskie. Zawsze uśmiechała się na ich dźwięk.
Przypominały jej młodość, bo kiedyś, podczas balu w Wiedniu, została wybrana
królową walca.
Nagle
pod namiot koncertowy wbiegł chudy mężczyzna, odepchnął na bok oszołomionego
dyrygenta i krzyknął:
– Ludzie,
poszaleliście?! Nie wiecie, co się właśnie dzieje?!
Wskazał
na milczące górskie szczyty, na których granica Polski spotykała okupowaną
przez Niemcy Czechosłowację, i kontynuował:
– W
każdej chwili może nadejść stamtąd katastrofa. Idzie wojna, a wy siedzicie
wystrojeni i słuchacie sobie ślicznej muzyki. Wracajcie do domów, chwytajcie za
broń! Przeciwstawmy się wrogowi!
Jego
biała koszula była rozpięta pod szyją, lekko rudawe włosy opadały mu na czoło, żywo
gestykulował, w jego głosie pobrzmiewała osobliwa siła i pewność. Chwilę
później przyjechała policja i zabrała młodzieńca.
– Wariat – mruczeli
ludzie. – Przymkną go za zakłócanie spokoju.
Ale
prawie wszyscy opuścili koncert.
Mama
uważała, że powinnyśmy czym prędzej wracać do Bielska, ale ja namawiałam ją, abyśmy
zostały jeszcze tydzień, tak jak planowałyśmy. Nadal się wahała, gdy rankiem
przyszedł telegram od taty, ten, w którym pisał, że chce, byśmy wracały.
Spakowałyśmy się pośpiesznie i odjechały najbliższym pociągiem.
Gdy
przejeżdżałyśmy w pobliżu czeskiej granicy, przez chwilę zastanawiałam się, czy
naprawdę wybuchnie wojna. Lasy były zielone i wyglądały tak spokojnie, pola pokrywała
dojrzała, dorodna pszenica, chłopskie dzieci machały do szybko przemykającego
pociągu. Ale gdy stawaliśmy na większych stacjach, myśli o wojnie wracały. Na
peronach piętrzyły się bagaże, gdzie nie spojrzeć stały skrzynie i kufry opatrzone
wielkimi literami – „Warszawa”.
Do
Bielska dojechałyśmy wczesnym wieczorem. Tata i Artur przyszli po nas na
dworzec. Na ich widok moje lęki zniknęły, choć zauważyłam, że tata nie wyglądał
najlepiej. Powiedział, że doskwiera mu ramię. Mama się zaniepokoiła.
– Juliusz,
jesteś bardzo blady – powiedziała.
– Nie – odparł – po
prostu wy jesteście bardzo opalone.
W
domu było chłodno i doznałam tego cudownego uczucia powrotu pod własny dach.
Czy
mama wezwała lekarza, który kazał tacie się położyć do łóżka, nazajutrz po
naszym powrocie, czy kilka dni później? Ale nie chciałam wspominać choroby
taty, nadejścia Niemców ani wyjazdu Artura. O ileż łatwiej rozmyślać o tym
wszystkim, co działo się przed wojną, o szkole, prywatnym liceum dziewczęcym
prowadzonym przez siostry Notre Dame, w którym musiałyśmy nosić powściągliwe
jasnogranatowe mundurki z błękitnymi lamówkami, brązowe pończochy ze sztucznego
jedwabiu i proste buty. Tylko podczas letnich wakacji mogłyśmy się ubierać, jak
chciałyśmy. A jednak ascetyczne mundurki wcale nam nie przeszkadzały. Sprawiały
tylko, że nasze letnie stroje zdawały się jeszcze barwniejsze, jeszcze bardziej
wyczekiwane.
Takie
myśli były wspaniałą ucieczką od rzeczywistości. Roztaczała się przede mną
kojąca przeszłość, moje cudowne dzieciństwo, bezpieczne i spokojne, może nazbyt
spokojne, jak na to, co miały przynieść mi kolejne lata, ale pełne miłych
wspomnień, z których mogłam czerpać siłę.
Mijały
dni, które przerodziły się w cały tydzień bez wieści od Artura. Nikt nic nie
wiedział o żadnym z chłopców. Codziennie chodziłam do Kultusgemeinde,
Żydowskiego Ośrodka Społecznego, sprawdzić, czy ktoś coś wie. W drugim tygodniu
po wyjeździe Artura, gdy po raz kolejny wróciłam do domu z pustymi rękoma,
usłyszałam od mamy, że tata odpoczywa i że jest przy nim pan Pipersberg. Od
razu poprawił mi się nastrój, bo uwielbiałam pana Pipersberga. Był średniego
wzrostu, miał falowane siwe włosy, równo przycięty wąsik, przyjazne,
roziskrzone niebieskie oczy i zaraźliwy uśmiech. Był bliskim przyjacielem i
wspólnikiem taty. Został wdowcem, a jego dzieci założyły już własne rodziny,
więc poświęcał się fabryce. Ten czarujący i inteligentny człowiek zjeździł cały
świat, znał wiele zdumiewających opowieści i zawsze potrafił znaleźć taką,
która idealnie pasowała do sytuacji. Spędzał u nas wiele czasu, a w święta
przynosił nam wspaniałe podarki.
Mama
poleciła mi iść na górę powiedzieć, że obiad gotowy. Kiedy weszłam, tata i pan Pipersberg
byli pochłonięci poważną rozmową, debatując nad ryzykiem wybrania się do
zakładu. Uznali, że to jednak zbyt niebezpieczne i ostatecznie postanowili, że na
razie żaden z nich nie powinien tego próbować.
Popołudnie
minęło przyjemnie. Gdy pan Pipersberg szykował się do wyjścia, uznałam, że
odprowadzę go kawałek i zobaczę się z Ilse, jedną z moich przyjaciółek.
Wypuszczanie się na ulice miasta było dla dziewczyny w moim wieku mniej groźne
niż dla dorosłego mężczyzny. Ilse Kleinzähler należała do moich najbliższych
przyjaciółek. Jej ojciec wyjechał tym samym transportem co Artur, a ona, razem
z matką i czteroletnią siostrą Kitty, poszły mieszkać do dziadków. Niestety,
dom ich dziadków znajdował się po drugiej stronie miasta i widywałyśmy się
rzadziej niż bym chciała.
Kiedy
wyszliśmy z domu, pan Pipersberg powiedział:
– Idę
do fabryki.
– Myślałam,
że zdecydowaliście inaczej.
– Ach,
nie zamierzam wchodzić do środka – wyjaśnił. – Chcę tylko
przejść obok.
– W
takim razie pójdę z panem. Mogę iść tamtędy do Ilse.
Zawahał
się.
– Nie
wiem, czy powinnaś.
– Przecież
wie pan, że nic mi nie zrobią – powiedziałam i na tym stanęło.
Był
zimny, ponury dzień. Na jesiennych liściach osadził się już delikatny szron.
Zastanawiałam się, jak fabryka będzie wyglądała. Słyszałam, że polskie oddziały
zwaliły obrastające ją drzewa w jałowej próbie powstrzymania niemieckiego natarcia.
Dostrzegliśmy ją po pół godzinie żwawego marszu. Widok jej nagich, szarych
murów mną wstrząsnął. Cztery budynki, tworzące prostokąt z dziedzińcem pośrodku,
wyglądały w tym obcym otoczeniu posępnie i groźnie.
Nie
ośmieliliśmy się zbliżyć do głównej bramy. Skręciliśmy tuż przed prowadzącą do
niej wybrukowaną drogą i skierowaliśmy się ku niewielkiemu wejściu bocznemu.
Było zamknięte, więc obeszliśmy budynek w poszukiwaniu innego. Skręciliśmy za
róg i stanęliśmy jak wryci. Ujrzeliśmy wielkie ciężarówki zaparkowane za bramą.
Ładowali na nie sterty kosztownych futer. Poczułam, że dłoń pana Pipersberga
zaciska się na moim ramieniu. Wywozili owoc lat wytężonej pracy.
Odruchowo
spojrzałam w okno biura ojca. I wtedy usłyszałam dziwny śmiech pana
Pipersberga. Trzęsąc się, pokazał na duży czerwony znak z pogrubionymi białymi
literami:
ZAKAZ
WSTĘPU DLA PSÓW I ŻYDÓW
– Cieszę
się, że nie ma tu twojego ojca – powiedział. – Bardzo się
cieszę. Nie ma co tu przychodzić. – Odwrócił się powoli, przedstawiał sobą
naprawdę żałosny widok. – Lepiej wracaj do domu. No, uciekaj. Chcę
zostać sam.
Pobiegłam,
nie oglądając się za siebie. Straciłam ochotę na odwiedziny u Ilse.
W
domu unikałam rodziców i po cichu poszłam do siebie. Znowu zanurzyłam się w
marzeniach o przeszłości. Niespodziewanie zdałam sobie sprawę, że pan
Pipersberg bardzo przypominał mi tego młodego mężczyznę z Krynicy, który
awanturował się na koncercie. W młodości musiał wyglądać tak samo.
Zagubiona
w rozmyślaniach nagle zauważyłam, że gałka w drzwiach mojego pokoju powoli się
obraca. Zeskoczyłam z kanapy i gwałtownie otworzyłam drzwi na oścież. Stał za
nimi pan Pipersberg, twarz miał szarą jak popiół. Nie miał płaszcza, jego
marynarka była poplamiona i zmięta. Zaprowadziłam go do łóżka, a on położył
się.
– Co
się panu stało?
Przyłożył
palec do ust, pokazując, żebym była cicho.
– Nikomu
nie mów. Jeśli dasz radę, przynieś trochę ciepłej wody i watę.
Gdy
wróciłam, ściągał marynarkę. Zakrwawiona koszula przykleiła mu się do ciała.
Pomogłam mu ją zdjąć, zauważyłam, że zagryza przy tym wargi. Miał poranione
plecy i tors. Jego lewe oko nabiegło krwią i zaczynało sinieć.
Kiedy
opatrywałam rany, milczał, a potem powiedział, jakby do siebie:
– Nie
mogłem tego zdzierżyć. Musiałem wejść, i zapytali, com za jeden. Żaden z
robotników nie chciał powiedzieć, więc sam przyznałem, że jestem właścicielem. „Jesteś
Żydem, tak?”, no i mnie pobili. Część robotników drgnęła, jakby chcieli im
przeszkodzić, ale bali się i w końcu obrócili się plecami. Ledwo do was dotarłem.
– Nie
mów tacie – ostrzegł. – Pozwól mi tu przenocować.
Przyniosłam
mu herbatę i kanapkę. Upił trochę, ale jeść nie był w stanie.
– Są
jakieś wieści od Artura? – zapytał.
Gdy
zaprzeczyłam, pokręcił głową i zamknął oczy.
Tego
wieczoru poszłam do pokoju Artura, po raz pierwszy, odkąd wyjechał. Wszystko leżało
nietknięte, dokładnie tak jak to zostawił. Matka nawet nie zaścieliła łóżka. Na
poduszce nadal widniał niewyraźny odcisk jego głowy. Skuliłam się w nogach,
jakbym nie chciała mu przeszkadzać.
Rano obudziłam się
wcześnie i podreptałam na palcach do mojego pokoju, chciałam zapytać pana
Pipersberga, czy chce kawy. Ale już go nie było. Koce leżały schludnie złożone.
Jedynym dowodem wydarzeń zeszłego wieczoru były kłębki zakrwawionej waty w
koszu na odpadki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz